Strony

czwartek, 31 grudnia 2009

piątek, 25 grudnia 2009

Goretex kontra "focze skórki"

W przewidywaniu rychłej odwilży dobry Aniołek z Wilanowa umieścił pod choinką wymarzone przeze mnie wodoodporne skarpetki SealSkinz w stosownym rozmiarze M (odpowiednik 39). Dziękuję! Już po wyjęciu ich z eleganckiej opakówki zaczęłam dokładnie je oglądać, nie dowierzając, by coś mogło być jednocześnie elastyczne, wodoodporne, oddychające, ciepłe itd. Czego to ludzie nie wymyślą? Pod światło nie dało się ich prawie przejrzeć, prześwity minimalne. Materiał z zewnątrz wydawał się szorstki, w neoprenowym klimacie. Pierwsze wrażenie to ich spora grubość - w końcu mają trzy warstwy. Wewnętrzna - zaskakująco przyjemne merino. Kształt skarpet wydał mi się słabo wyprofilowany, przypominając trochę szyte kiedyś skarpety z polaru (worek z ledwo zaznaczoną piętą). Jednak po założeniu butów bardzo dobrze dopasowały się do stopy i to wrażenie znikło.

Na test wybraliśmy się dzisiaj do Kabat. Lwia część 17-kilometrowej pobiegawki wiodła po leśnych drogach pokrytych lodem i warstwą wody oraz po nasiąkniętym wodą gruncie. Mimo wczesnej pory - około 18.00, cały las mieliśmy do wyłącznej dyspozycji, nie spotykając nikogo. Założyłam "focze skórki", a na to zwykłe letnie siateczkowe Salomony, Sahib zaś wskoczył w Salomony z goretexem. Jego wodoodporność sięgała zatem kostki, moja - do pół łydki, prawie jak w kaloszach. Dzisiejsza temperatura +10°C okazała się być może graniczną, w której da się w SealSkinzach wytrzymać. Od samego początku było mi ciepło w stopy, które przy bieganiu praktycznie nie marzną (co innego na rowerze). Mimo to stopy nie pociły się bardziej niż w zwykłych skarpetkach.

Na szczęście w lesie czekały już pierwsze kałuże, do których zaczęłam ochoczo wskakiwać. Lodowata woda natychmiast przemoczyła buty, a ja tylko czekałam aż przedrze się przez skarpety. Ale nie doczekałam się! Jedyne wrażenie to lekki chłód, jednak woda bardzo szybko podgrzewała się w butach i biegło się jak w najsuchszy letni dzień. Na koniec przebiegliśmy jeszcze polami, gdzie również stały głębokie kałuże. Sahib postanowił jednak przemoczyć swoje goretexy, stojąc w jednej kałuży zbyt długo, więc z tej pierwszej potyczki "focze skórki" wyszły górą, a ja po przyjściu do domu miałam zupełnie suche nogi.

Oczywiście to skarpety na specjalne okazje, nie mam zamiaru zajeździć ich na treningach (kosztują tyle co dwie, a nawet trzy pary zaawansowanych skarpet z wełny). Myślę, że w niższej temperaturze albo na rowerze będą się sprawowały idealnie. Jedyne co mnie martwi, to ich trwałość - w końcu każde mechaniczne uszkodzenie membrany powoduje w tym przypadku utratę właściwości. Na koniec dodam, że są ładne, czarne i wykończone niebieskim szlaczkiem.

Tylko jak to będzie - kończyć rajd z suchymi nogami?

czwartek, 24 grudnia 2009

Kokosowe śnieżki


Kulki kokosowe to potrawa ostatniej szansy dla tych, którzy jeszcze nie zaczęli świątecznych przygotowań. Robi się je błyskawicznie, są masakrycznie słodkie, a cała rodzina mówi: "O! Przyjechało raffalllello!" - i to w trzech wariantach! Przepis ten dostałam kiedyś od koleżanki Kasi B. i wprowadziłam swoje modyfikacje.

Potrzebne będą: 5 szklanek wiórków kokosowych, puszka mleka skondensowanego słodzonego, 2 łyżeczki cukru waniliowego, 1/3 tabliczki gorzkiej czekolady, łyżka kakako.

Wiórki mieszamy z mlekiem i cukrem waniliowym, 1/3 masy odkładamy, 1/3 mieszamy z posiekaną drobno gorzką czekoladą, 1/3 zaś z kakao. W tym czasie grzejemy piekarnik do 180°C. Ze wszystkich trzech mas formujemy kulki i układamy na papierze albo w takich fantazyjnych "sukienkach" jak na zdjęciu. Pieczemy krótko - jakieś 5-10 minut (jak widać moje zarumieniły się trochę za bardzo).

Tips&tricks:
• przy formowaniu kulek co jakiś czas warto zwilżyć ręce wodą - łatwiej toczyć kulki,
• jeśli nie mamy "sukienek", to zostawmy trochę miejsca pomiędzy kulkami, żeby się nie skleiły,
• możliwe są oczywiście inne warianty - na próbę niektóre na przykład polałam sokiem malinowym.

Udanych wypieków!

piątek, 18 grudnia 2009

Zimowy Konkurs - rozstrzygnięty!

Konkurs okazał się trudny - to chyba dobrze, bo kto chciałby jakieś audio-tele? Znalazła się jednak ósemka wspaniałych, którym udało się odgadnąć, niektórym nawet bez słów pomocniczych. Dziękuję wszystkim, którzy odważyli się spróbować! Nie jest to ani donica z odpływami; ani świecznik; ani forma do odlewania podków; ani narzędzie do podkuwania fok; ani guzik, ani nocnik; ani podkowa; ani pułapka na wilki; ani żarna; ani maselnica; ani czajnik, na którym stanął koń; ani coś, co się przyczepia koniowi do nogi, jak ma jedną krótszą; ani "cykato do bambuko" (?); nie jest to również pokrywka do grenlandzkiego naczynia do przechowywania afrodyzjaków...

Oto podpowiedzi:
...Na wprost niego wznosiła się olbrzymia, wyciosana z jednego kawałka drewna rakieta kosmiczna...
...Co może być lepszego niż zapach cynamonowego ciasta, gdy za oknem szaleje śnieżna zawieja?...
...niezależnie od tego, jak błyszczącą miał zbroję i jak bogaty rząd konia...


Tak, tak! Rakieta śnieżna dla konia - to prawidłowa odpowiedź. Już słyszę jak mówicie "ale to było proste!" Uznałam też odpowiedź Pawła, który co prawda bardzo bał się użyć słowa "rakieta", ale bezbłędnie odgadł przeznaczenie przedmiotu. A teraz losowanko... Komu dziś szczęście sprzyja - losuje sierotka-Sahib. Kuerti - gratulacje!




Jeszcze kilka ciekawych zdjęć dawnych rakiet śnieżnych dla koni i "człowieków" ;) Zdjęcia zostały zrobione z muzeum w Umea, w Szwecji, a ich autorem jest Lis Sahib. Może kogoś zainspirują przed zawodami na Turbaczu? Aby zaostrzyć Waszą ciekawość, już teraz zdradzę, że zdobyłam bardzo ciekawy przedmiot, który będzie tematem konkursu na wiosnę.

czwartek, 17 grudnia 2009

Jak w Narni

Nareszcie! Prawdziwa zima, śnieg i bałwany zawitały na ulicę Zimową! Bieganie po zaspach przypomniało mi, jak fajnie się zimą napiera. Na razie się cieszę, choć pewnie w najbliższą sobotę będę miała okazję zmienić zdanie... Trzymajcie kciuki! A tymczasem? Już za 24 godziny, w czwartek o północy zakończenie konkursu i losowanie nagrody - wciąż jeszcze macie szansę na wygraną. Odpowiedzi - i te śmieszne, i te właściwe przesyłajcie mailem.

środa, 9 grudnia 2009

Świąteczny big wall


(Podobno Zimowy Konkurs okazał się trudny. Wychodząc więc naprzeciw tym, którzy mimo to spróbują odgadnąć cóż to za tajemniczy przedmiot, zamieszczam trzeci i OSTATNI z tekstów-podpowiedzi. Jedno ze słów użytych w tekście pojawia się także w nazwie konkursowego przedmiotu. Dodam, że to słowo kluczowe, a poza tym trzeba dodać jeszcze jeden przyimek. Teraz powinno być z górki. Powodzenia!)

Wielkimi krokami zbliżały się święta. Niektóre leśne zwierzęta czyniły radosne przygotowania, a inne w tym czasie ciężko pracowały, tak to już bywa na świecie. Małyjeż, który pochodził z bardzo biednej rodziny jeży (wszystkie jeże są biedne), pomagał swojemu starszemu bratu Ostrzakowi. Całymi dniami wędrowali po lesie, dostarczając do norek różne przesyłki, gdyż pracowali jako kurierzy. Ostrzak nosił większe paczki, a mniejsze wrzucał na grzbiet młodszego braciszka. Tak jakoś dzielili się robotą i razem dawali radę, pomimo że śnieg padał i padał, i wciąż na nowo zasypywał ich dróżki.

Pewnego dnia skończyli o 20.00, wcześniej niż zwykle, aby wybrać się na świąteczny jarmark na rozległej leśnej polanie. Czegóż tam nie było! Bobry, dzięcioły, korniki, żuki gnojarze, pszczoły - każdy oferował to, co robił przez cały rok i teraz można było kupić naprawdę niesamowite rzeczy. Oczywiście jeży nie było na nic stać, ale mogli przynajmniej popatrzeć za darmo. Bobry przyniosły huśtawki i karuzele z wierzbowych gałęzi, korniki handlowały guzikami, wiewiórki sprzedawały czekoladowe łosie i prażoną buczynę, a dzięcioły... dzięcioły miały coś, na widok czego Małemujeżowi zaświeciły się oczy i stanął z rozdziawionym pyszczkiem, niezdolny nawet wyrazić swego zachwytu. Na wprost niego wznosiła się olbrzymia, wyciosana z jednego kawałka drewna rakieta kosmiczna, w której siedzieli udatnie wystrugani bohaterowie dobranocki "Dziki w kosmosie"! Małyjeż tkwił przed straganem jak zaczarowany. Oddałby wszystko za taką rakietę! Był jeszcze tak mały, że mógłby wchodzić do środka i siedzieć za pulpitem sterowniczym obok kapitana statku! Jednak Ostrzak się niecierpliwił, zmęczony po całym dniu biegania po lesie, w końcu odciągnął braciszka i zabrał do domu. Małyjeż był bardzo smutny, tym smutniejszy, im bliżej było choinki. Wiedział, że rakiety na pewno pod nią nie znajdzie...

Nareszcie nadszedł długo oczekiwany dzień. Liczna rodzina jeży zasiadła do swojej skromnej kolacji, a na malutkiej choince zrobionej ze świerkowej gałązki wisiały kawałki włóczek, kilka zasuszonych jabłek i kolorowe nasiona trzmieliny. Małyjeż mimo wszystko był ciekawy, czy dostanie jakiś prezent, i czy będą to jak zwykle wełniane skarpetki. Jakież było jego zdziwienie, gdy przeznaczony dla niego pakunek okazał się dość ciężki, pomimo małych rozmiarów! Z niecierpliwością rozwinął papier i po chwili trzymał w łapce cudaczne przedmioty - zakrzywione metalowe kolce, do których przymocowano paski i sprzączki. Oprócz tego paczka zawierała kolorowy balonik. Nie miał zielonego pojęcia, do czego mógłby służyć ten zestaw! Na widok miny Małegojeża Ostrzak roześmiał się. "Jeszcze trochę cierpliwości, mój mały! Wkrótce wszystkiego się dowiesz." Nie pozwolił mu też na razie nadmuchać balonika. Małyjeż smętnie zwiesił głowę, więc Tatojeż zaintonował pierwszą z tradycyjnych jeżowych pieśni, które można śpiewać i śpiewać, choćby i do rana.

Jednak Ostrzak miał zupełnie inny plan niż rodzinne biesiadowanie. Mrugnął na braciszka, by poszedł za nim. Małyjeż, niezwykle zaintrygowany, wymknął się z norki, zabrawszy swój dziwny prezent i poszli w ciemny las, oświetlony tylko gdzieniegdzie przez niewielkie ogniska, które rozpaliły leśne myszy. Ostrzak niósł na plecach jakiś tobołek. Kiedy doszli pod najwyższą sosnę rosnącą w lesie, wszystko się wyjaśniło. "To drzewołazy, mój mały! Dzięki nim będziemy mogli wdrapać się na każde drzewo, jak wiewiórki!". Małyjeż, naśladując we wszystkim brata, przywdział swoje drzewołazy i opasał się liną, której drugi koniec zawiązał w pasie Ostrzak. Rozpoczęli wspinaczkę.

Noc nie była ani bardzo ciemna, ani bardzo jasna. Jeże świetnie widzą po ciemku, więc nocna wspinaczka nie sprawiała im kłopotu. Prowadził oczywiście Ostrzak, wynajdując odpowiednie szczeliny w korze, by dało się klinować metalowe kolce. Czasem musiał czekać na Małegojeża, który sapał i sapał, ale dzielnie napierał do góry. Gdy dotarli do pierwszych bocznych konarów, usiedli by przekąsić suszone jabłka zabrane z norki, tradycyjnego jeżowego liofa. Powoli zaczynało się rozwidniać. Obok nich bezszelestnie przefrunęła nieco zdziwiona sowa i tylko pokręciła głową na sowi sposób. "Co też ta młodzież dzisiaj wyczynia! Widział to kto? Jeże na drzewie!". Oni jednak nie zwrócili na nią uwagi, pochłonięci pokonywaniem grawitacji. Teraz wspinało się łatwiej, bo co i rusz pojawiały się boczne gałęzie, na których można było odpocząć. Mijały kolejne metry, gałązki robiły się coraz cieńsze i cieńsze, aż wreszcie...

... aż wreszcie dotarli na sam wierzchołek! Słońce właśnie wschodziło, złocąc czubki drzew, a niebo różowiło się jak jarmarczny lizak. Pod nimi leżała cała kraina - przysypane śniegiem ostępy, które codziennie przemierzali wzdłuż i wszerz, małe polanki i wijąca się rzeka z bobrowymi żeremiami. Małyjeż zaniemówił z wrażenia! Żaden jeż z ich lasu nigdy nie widział czegoś podobnego! To było lepsze niż drewniana rakieta, lepsze niż figurki dzików, niż cokolwiek, co mógł sobie wyobrazić. A przecież nie był to jeszcze koniec przygody! Teraz trzeba było dostać się z powrotem na dół. Balonik! Nagle Małyjeż przypomniał sobie o tym kolorowym kawałku gumy, który niósł w kieszeni. Ostrzak wyjął drugi - trochę większy. Nadmuchali obydwa i na "trzy, cztery" sfrunęli, wolno szybując, prosto pod drzwi swojej norki, w samą porę, by dostać talerz pysznej świątecznej owsianki, którą przygotowała ich Mama.

Małyjeż i Ostrzak odbyli potem niejedną wspólną wspinaczkę na rozmaite leśne drzewa, zimą i latem, w dzień i w nocy, i przeżyli mnóstwo przygód. Spotkali groźne kuny, a nawet rosomaka z dalekiej krainy, uratowali małą wiewiórkę, zdobyli wielką sławę i napisali książkę, ale to już zupełnie inna opowieść.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Jabłko tarte, jabłkowa tarta


(Podobno Zimowy Konkurs okazał się trudny. Wychodząc więc naprzeciw tym, którzy mimo to spróbują odgadnąć cóż to za tajemniczy przedmiot, zamieszczam drugi z TRZECH tekstów-podpowiedzi. Jedno ze słów użytych w tekście pojawia się także w nazwie konkursowego przedmiotu. Smacznego!)

Nie mam pojęcia, skąd pochodzi dziwaczne słowo "tarta". Pewnie z obcych języków, ale mi zawsze kojarzyło się z tarciem na tarce. To bez znaczenia, liczy się efekt, a przepis który dziś zamieszczam, jest banalnie prosty i szybki. Nie osiągnął ideału jednominutowości, ale jest go bliski. Co może być lepszego niż zapach cynamonowego ciasta, gdy za oknem szaleje śnieżna zawieja? To zdecydowanie zimowa przekąska i zupełnie nieoptymalna dla tych, którzy wcinają tylko białka i tłuszcze.

Na ciasto potrzebne będą:
mąka razowa ok. 0,25 kg (lub nieco wiecej, jeśli się lepi), 1/3-1/2 kostki margaryny, 1 jajko, cukier brązowy - 3 łyżki, nieco cukru waniliowego, proszek do pieczenia - płaska łyżeczka, kakao - 2 łyżeczki.

A na wierzch:
kwaśne jabłko, miód od pszczół, sułtańskie rodzynki-giganty, siekane migdały i/lub orzechy, cynamon (trochę, czyli nie cała paczka!).

Do tego najlepiej forma do tarty ze śmiesznym wyjmowanym denkiem. Ciasto zagniatamy, jeśli nie spieszy nam się, to możemy je wstawić do lodówki, by stwardniało. W tym czasie rozgrzewamy piekarnik do temperatury 180-200°, a jabłko ścieramy na grubej tarce. Dodajemy do niego wedle uznania miód, opłukane rodzynki, cynamon i posiekane migdały. Ten mix niech sobie w misce poleży i "przegryzie się". Ciasto wyjmujemy z lodówki i wylepiamy nim formę do tarty. Podana tu ilość wystarczy na formę o średnicy 25-35 cm. Najpierw pieczemy samo ciasto, przez ok. 10-15 min., w zależności od grubości. Na chwilę wyjmujemy, nakładamy jabłkową paćkę i ponownie wstawiamy do piekarnika, pilnując, by się nie spaliło.

niedziela, 6 grudnia 2009

Zaczarowany Wilk


(Podobno Zimowy Konkurs okazał się trudny. Wychodząc więc naprzeciw tym, którzy mimo to spróbują odgadnąć cóż to za tajemniczy przedmiot, zamieszczam pierwszy z TRZECH tekstów-podpowiedzi. Jedno ze słów użytych w tej historii pojawia się także w nazwie konkursowego przedmiotu. Życzę miłej lektury!)

Księżniczka mieszkała samotnie w wysokiej wieży, z której mogła obserwować świat na wiele kilometrów wokół. W starym sadzie rosły jabłonie, a jej jedynym towarzyszem był Pies, duży i dość mądry, jak na psa. Księżniczka była smutna i trochę już zrezygnowana, bo co jakiś rycerz przyjeżdżał na koniu, to okazywał się niestety ni mniej, ni więcej niż po prostu osłem, niezależnie od tego, jak błyszczącą miał zbroję i jak bogaty rząd konia. Pies księżniczki był wystarczająco mądry, by poczuć to od razu (do tego nie potrzeba wielkiej mądrości) i obszczekiwał delikwentów, przez co jeszcze bardziej plątał im się język i wychodzili już nie tylko na osłów, lecz wręcz na kapuścianych głąbów.

Pewnego razu, gdy Księżniczka zabijała nudę oddając się w hamaku lekturze ulubionych książek, zauważyła nagle, że Pies bawi się nieopodal z Wilkiem, który pojawił się nie wiedzieć skąd! Zlękła się i zaczęła się zastanawiać, jak przegonić intruza. Nigdy nie wiadomo, czy taki Wilk nie jest wściekły albo czy nie zrobi krzywdy jej albo jej Psu. Jednak Pies popatrzył na nią tak żałośnie, że dała sobie spokój. Odtąd Wilk został częstym gościem w ogrodzie Księżniczki. Brykał razem z Psem albo siadał i wodził za nią wzrokiem, gdy zbierała jabłka lub podlewała malwy. Czasem Wilk przynosił jej z lasu szyszki albo różne osobliwości, a to grzyba na dwóch nóżkach, a to kwiat paproci, a to kamień w kształcie serca, to znów gniazdo kukułki albo gwiazdojada z leśnych oparzelisk.

Wilk potrafił też zniknąć na całe długie tygodnie, kiedy biegał daleko w las w sobie tylko znanych wilczych sprawach. Księżniczka i Pies siedzieli wtedy smutni albo przesypiali całe dnie. Z nastaniem jesieni Wilk jednak powrócił i znów czas płynął pod znakiem swobodnego przemijania w rytmie żółtych opadających liści.

Aż nadszedł dzień, gdy Księżniczka została zaproszona na potańcówkę do starego zamku położonego za lasem. Niewiele miała rozrywek - bardzo się zatem ucieszyła! Uszyła sobie piękną sukienkę, zabrała też sweterek, bo zamierzała wracać nocą i mogło być trochę chłodnawo. Ale jak tu samej nocą wracać? Księżniczka nie była strachliwa, miała zresztą miecz, ale dla towarzystwa postanowiła zabrać Psa. W lesie odkryła, że w pewnej odległości za nimi podąża Wilk. Pies zaczął się ociągać, a Księżniczka zrozumiała, że i Wilk ma wielką ochotę wybrać się z nimi na zabawę. Poczekała więc na nich, popatrzyła Wilkowi prosto w oczy i powiedziała, że zabierze go ze sobą, jeśli ten obieca nie zrobić nikomu krzywdy. Mógłby udawać drugiego psa. Wilk kiwnął głową, ruszyli dalej i wkrótce przybyli na zamek.

Bal już trwał - taki jak we wszystkich bajkach, więc nie ma potrzeby, by dokładniej go opisywać. Księżniczka tańcowała z wieloma kawalerami, a w tym czasie Pies i Wilk siedzieli pod stołem, ukryci pod długim, zwisającym obrusem. Pies objadł się i zasnął, podczas gdy Wilk nic nie jadł i śledził Księżniczkę jarzącymi się ślepiami. Gdyby ktoś zajrzał pod stół, srodze by się zdziwił lub pomyślał by może, że nadużył mocnych trunków! Wilk oszalał z zazdrości! Nie mógł znieść widoku Księżniczki, której jasna sukienka wirowała jak malwa, gdy coraz to nowy osioł, czy też kapuściany głąb obejmował ją w pasie. Ale co mógł zrobić w wilczej skórze - przecież obiecał, że nikogo nie tknie! W końcu nie wytrzymał udręki, chyłkiem wymknął się spod stołu i pobiegł na samą górę, aż na blanki, gotów rzucić się w rozpaczy do fosy i zakończyć smutny żywot.

Jakież było jego zdziwienie, gdy oparł na murze przednie łapy - nie były to już wilcze łapy, miał ludzkie ręce! Nieco włochate, ale z całą pewnością ręce. Ze zdziwieniem popatrzył po sobie - był człowiekiem. Został odczarowany! Stał nagi na murach, a zimny październikowy wiatr szybko zaczął dawać mu się we znaki, wszak nie miał już futra. Wilcza skóra leżała nieopodal. Wilk zawinął się w nią i ruszył z powrotem do sali, w której w najlepsze trwała zabawa. Po drodze, biegnąc niekończącymi się korytarzami, widział swoją postać odbitą w olbrzymich zwierciadłach. Wyglądał jeszcze jak dzikus, włochaty, rozczochrany i okryty skórą, jednak każdy by przyznał, że był przy tym atrakcyjnym, postawnym młodzieńcem. Poza tym wiedział dokładnie, czego chce - nareszcie mógł zdobyć Księżniczkę!

Kiedy wpadł do sali, muzyka ustała, a po kilku chwilach niesamowitej ciszy tłum w popłochu zaczął uciekać we wszystkie strony. Tylko Pies, obudzony rwetesem, przeciągnął się i wyjrzał spod obrusa. Rozpoznał Wilka i bez wahania podbiegł do niego, radośnie merdając ogonem. Księżniczka nie uciekła - została na środku parkietu, zdziwiona, lecz nie przestraszona. Wilk podszedł do niej, wziął ją za rękę i zdjąwszy ze ściany latający kobierzec (w każdym zamku wisi taki kobierzec, tylko trzeba wiedzieć, który to) zabrał ją i jej Psa do Domu.

czwartek, 3 grudnia 2009

Zimowy Konkurs Tofalarii

Coraz mroźniejsze poranki przypominają o tym, że już za chwileczkę, już za momencik, sypnie śniegiem, na rynnach zawisną gigantyczne sople, rolki zamienimy na łyżwy, a rower na biegówki. I będzie choinka, i takie tam różne: podarki, spotkania i obżeranie się barszczem z uszkami (jedyna potrawa, na którą czekam naprawdę cały rok!). Żeby umilić to czekanie, pojawiły się tu i ówdzie rozmaite świąteczne konkursy (i pewnie to jeszcze nie koniec konkursów). To i ja mam dla Was skromny konkursik.

Pytanie jest proste: co to jest?


Na odpowiedzi przesłane na krolisek (małpa) gmail.com czekam do 17 grudnia, któren to dzień wypada we czwartek, równo za dwa tygodnie. Spośród poprawnych odpowiedzi komisyjnie wyłonimy zwycięzcę drogą losowania. Fundatorem (co za ładne słowo!) nagrody jest Lisek vel Sahib, a nagrodą jest kubeczek termiczny z logo stacji polarnej Arctowski, a więc prosto z Krainy Śniegu - z Siódmego Kontynentu!

niedziela, 29 listopada 2009

Bieg dzienny, bieg nocny

Kiedy zaczynałam biegać, w naszym kraju panowała polarna, zimowa noc. To znaczy, że cały okres dziennego światła spędzałam w pracy. Siłą rzeczy biegałam po ciemku, po powrocie do domu albo późnym wieczorem, udeptując uliczki naszej pseudo-wioski. Większość oświetlono już wtedy latarniami, nie było więc jakoś bardzo straszno. A nawet im później, tym przyjemniej - mniejszy ruch, większa cisza, samochody spały sobie na podziemnych parkingach, tylko od czasu do czasu po niebie przelatywał jakiś żelazny ptak w stronę pobliskiego Okęcia. Regularnie mijałam podwórko, na którym pewien staruszek, mieszkający w jednym ze starych domów, codziennie rąbał drewno. Nie mieliśmy jeszcze stadionu, więc wieczorami nikt nie bawił się na terenie szkoły.

Z czasem tak przywykłam do tego, że "bieganie" równa się "noc", że gdy wyszłam w jakiś weekend przebiec się w ciągu dnia, przeżyłam szok, poczułam się nieswojo i obco. Słońce raziło, na chodnikach pełno było ludzi, musiałam uważać na wyjeżdżające z każdej dziury samochody. Jasność i hałas przeszkadzały w skupieniu się na rytmie, oddechu, rozpraszały uwagę i zabierały całą przyjemność. Oczywiście musiałam oswoić się z tym wszędobylskim światłem, bo przecież chciałam zrealizować swój pierwszy startowy plan - Bieg o Puchar Bielan na niewyobrażalnym wtedy dystansie 5 km.

Bieganie nocą ma swoje plusy i minusy. Dzienne sprawy są przeważnie załatwione, głowa jest wolna od trosk. Ciało nie jest tak zesztywniałe jak rano, łatwiej się rozciągnąć i rozgrzać. Przyjemnie się potem śpi. Minusy to kręcące się podejrzane typy i wypadające zza rogu zapóźnione psy.

Znów mamy polarną noc. Po raz pierwszy mam plan biegowy. Na razie nie zdradzę jaki, żeby nie zapeszyć. Kto wie, może w końcu zostanę biegaczem? A to z wczorajszej przebieżki:

nocny las oddycha
w rytm kroków biegacza
otwierają się przecinki

wtorek, 24 listopada 2009

Kuchnia jednominutowa...

...która każdego zadziwi - mój najnowszy projekt. Przygotowanie potrawy nie przekracza minuty. Kuchnia jednominutowa wymaga niestety porządku - trzeba pamiętać, gdzie mamy rozmaite utensylia: sitko, deskę, nóż czy miskę. Także wszystkie potrzebne składniki i przyprawy powinny być pod ręką. Inaczej na poszukiwaniach stracimy zbyt wiele cennego czasu i założenie weźmie w łeb. Zdaje się, że to całkiem zdrowa kuchnia. Nie ma tu zbyt wiele czasu na obróbkę cieplną. A surowe warzywa, jak wiadomo, zawierają mnóstwo cennych rzeczy. Poniżej kilka prostych potraw. Mam nadzieję, że przypadną do gustu nie tylko trawożercom... Fotki mojego autorstwa, a projekt mam zamiar rozwijać, zwłaszcza że wciąż brak mi czasu.

Nadziewane łódeczki z cykorii

Potrzebne będą: 1 jajko, 1 większa cykoria, pestki słonecznika, przyprawy, sól, oliwa.

Na patelni rogrzewamy oliwę, po chwili wbijamy jajko, dodajemy przyprawy (to, co mamy pod ręką - np. pieprz, słodką paprykę). W międzyczasie płuczemy cykorię, obcinamy ogonek. Rozcinamy ją wzdłuż, usuwamy kilka środkowych liści. Jajecznicą nadziewamy cykorię i posypujemy pestkami słonecznika.

Sałatka z selera naciowego i cieciorki

Potrzebne będą: puszka cieciorki, 4 łodygi selera naciowego, łyżeczka pesto, kilka migdałów.

Seler kroimy grubo, cieciorkę odsączamy z zalewy. Składniki mieszamy ze sobą - i gotowe.

Surówka szpinakowa

Potrzebne będą: kilka garści surowego szpinaku, pestki słonecznika, oliwa, sól.

Szpinak myjemy, otrząsamy z wody i mieszamy z resztą składników. To jest sałatka, której mogę zjeść dowolną ilość i nigdy mi się nie nudzi. Jeśli komuś szpinak kojarzy się tylko z mrożoną papką (na którą przepis podam kiedy indziej), to niech koniecznie spróbuje, różnica jest jak między świeżym jabłkiem a paćką w szarlotce (na korzyść jabłka).

Bananowy deser

Potrzebne będą: banan, tahini, wiórki kokosowe, cynamon.

Banana obieramy ze skórki i rozcinamy wzdłuż, polewamy kilkoma łyżeczkami tahini (pasta z sezamu), posypujemy wiórkami kokosowymi i cynamonem.

piątek, 20 listopada 2009

Pochwała swobody




Słaby ze mnie biegacz, leniwy i niesystematyczny. Wciąż na bieganie narzekam, wynajduję setki powodów, by nie trenować - a to późno i ciemno, a to deszcz pada, a to praca, a to brak towarzystwa, a to chodniki za twarde itd. itd. Co śmieszne, po kilku kilometrach zwykle zaczyna mi się podobać, znajduję jakiś naturalny, niewymuszony rytm. I na przekór swojemu lenistwu bardzo chcę zostać biegaczem. A moje najlepsze tegoroczne wspomnienia wiążą się właśnie z bieganiem, a nie rowerem.

W tym sezonie (który w przeciwieństwie do wszystkich normalnych ludzi zaczynam w listopadzie, gdy kończy się rower) postanowiłam przyłożyć się do biegania. Za namową bardziej doświadczonych, pracowitszych kolegów, ożywiłam zatem pulsometr, wygrany rok temu na naszych gminnych zawodach. Od roku leżał w szufladzie, bo z początku podejrzewałam go o uporczywą niechęć do współpracy. W każdym razie nie umiał wykazać, że mam serce.

Tym razem próba wypadła pomyślnie. Okazało się nie tylko, że mam serce, ale nawet mam tętno! I zaczęła się magia cyferek, a raczej dziwne uzależnienie od spoglądania na wyświetlacz. I co? Co mi to dało? I nic. Nie umiem się do tego nijak odnieść. Nie wiem, czy się obijam, czy biegnę za mocno (raczej to pierwsze). I rzecz całkiem prozaiczna - ten kawałek plastiku wbijający się w mostek jest po prostu niewygodny. Wielka "cebula" na nadgarstku - również. Pomimo że to raczej damski model, na co wskazuje jego obleśnie błękitny kolor.

Chyba jestem biegową minimalistką. Przeszkadza mi wszystko, co zbędne. Przeczytałam gdzieś kiedyś, że my kobiety zabieramy na treningi niezliczoną ilość rzeczy, dlatego projektuje się dla nas ubrania z wielką liczbą kieszonek, zachęca do kupna nerek, plecaczków czy pasów biegowych. A ja? Biorę ze sobą dwa niezbędne klucze do domu i to wszystko. Nocą czasami czołówkę. Nie biorę zbyt ciepłych ubrań, żadnych zegarków, stoperów, telefonów, gps-ów, mp3-jek, a wodę tylko latem.*

Tak samo jak nie umiem przekonać się do nurkowania z akwalungiem, bo nie ma nic cudowniejszego od swobodnego unoszenia się w wodzie, tak samo pozostanę chyba biegaczem swobodnym, kontynuując "run for fun", któremu oddawałam się od samego początku. Na koniec jesienne haiku, które przyplątało się na jednej z pobiegawek:

szalik na wietrze
myśli rozwiewa
wczorajsze frędzle

* Oczywiście daleko mi jeszcze do minimalizmu tych golasów, co biegają po Stalowej Woli u Hiubiego.

czwartek, 5 listopada 2009

Dynia z Krainy Słonecznych Rytmów

Zanim dostanę strasznego łupnia w szachy, co ma za chwilę nastąpić, podzielę się z Wami przepisem z rodzinnych stron, a dokładnie z naszego domu. Jako że mieszkamy w gminie, która stoi dynią, ziemniakami i reggae, czuję się niejako w obowiązku popularyzować zwłaszcza pierwszą atrakcję (dwie pozostałe są wystarczająco popularne w naszym pięknym kraju).

Kiedy w ostatni weekend jechałam przez Lesznowolę (a było to przed Zaduszkami), oglądałam spektakl przygotowany przez naszych sprytnych rolników. Teraz halloweenowe dynie nie mają w środku nudnego oświetlenia jak świeczki - to już przeżytek. Teraz mamy prawdziwą dyskotekę straszydeł uzyskaną przy pomocy systemów oświetlenia choinkowego. Na kierowców naprawdę to działa i prędkość spada do 30 km/h.

Zostałam ostatnio ambasadorem rolek i szpinaku, czemu dynia nie miałaby dołączyć do tej listy? Warzywo znane niby od lat, a jak popytać, to właściwie nikt nie wie, co można z tej dyni zrobić (poza świecącym). Oba moje przepisy są proste, pierwszy pochodzi od koleżanki Karli, a drugi powstał całkiem spontanicznie przy dźwiękach jamajskiego ska.

Dynia według Karli

Potrzebne będą: dynia, pomidory lub przecier pomidorowy, cebula, ziemniaki, miso (miso to japońska pasta z soi, może być w zamian sos sojowy, ale miso jest lepsze), majeranek, sól, pieprz, olej lub oliwa.
Cebulę kroimy i podsmażamy na oleju, dorzucamy drobno pokrojone w kosteczkę surowe ziemniaki. Kiedy trochę zmiękną, dorzucamy dynię, pokrojoną w grubszą kostkę. Trochę dusimy pod przykryciem, aby dynia puściła lekko wodę, ale potem odkrywamy, aby potrawa nie zrobiła się zbyt wodnista. Kiedy dynia jest już prawie miękka, dorzucamy pomidory lub trochę przecieru i pozostałe przyprawy według własnego uznania.

Dyniowa zapiekanka Tofalarii

(dla naprawdę leniwych)

Potrzebne będą różne składniki, które są pod ręką: dynia, cebula, ziemniaki, seler, marchewka, kapusta włoska, pieczarki, do tego oliwa, sól, przyprawy.
Kroimy wszystko w kostkę (ziemniaki, marchew, selera - drobniej, dynię i pieczarki - grubiej), żaroodporne naczynie smarujemy oliwą i wkładamy wymieszane warzywa, posypujemy ulubionymi ziołami i pieprzem. Całość zapiekamy w gorącym piekarniku, a pod koniec możemy posypać tartym serem.

Smacznego :)

poniedziałek, 2 listopada 2009

Porosty na księgozbiorze

To pewnie nie tylko moja przypadłość, tylko i inne mole książkowe tak mają. Jeśli zaintryguje mnie jakiś tytuł, o którym gdzieś usłyszę, natychmiast pragnę go przeczytać. Kupuję w księgarni, albo na allegro (te starsze rzeczy), niekiedy dostaję w prezencie lub zdobywam w inny sposób. Tymczasem książka ląduje na półce i leży tam parę ładnych lat, zanim do niej zajrzę. Postanowiłam zaorać to poletko, na którym już pojawiły się pierwsze porosty. Obiecuję zdać relację z co ciekawszych fragmentów.

piątek, 30 października 2009

Kolorowe dni

Kolory zawsze były dla mnie czymś ogromnie ważnym, zdolnym wzbudzać różne odczucia, wprawiać w nastroje. Działało to również w drugą stronę - liczby, litery, słowa, kraje, ludzie, piosenki - zamieniały się w mojej głowie w kolorowe obrazy. Także pojęciom abstrakcyjnym - lub tym, które nie mają fizycznej postaci - przypisywałam barwy. Troszkę z racji zainteresowań, które po części przełożyły się na zawodowe zajęcia, mam z kolorami do czynienia na co dzień, muszę rozróżniać sporo ich odcieni, nasyceń, jasności. Mimo to nie sądzę, by kiedyś miały mi się znudzić.

Podzielę się z Wami bardzo subiektywnym odczuciem, jakim są dla mnie kolory, z którymi kojarzą się dni tygodnia. Już kiedy byłam dzieckiem, każdy dzień miał swój kolor. Może było to związane z kolorowym planem lekcji, który wisiał nad biurkiem. Żałuję, że nigdy tego nie zapisałam, podejrzewam, że lista byłaby inna niż dziś i na pewno zmieniałaby się z czasem.

Moje typy:

Poniedziałek - biały. Pewnie dlatego, że to dzień nowych możliwości, zaczyna się tydzień, carte blanche.
Wtorek - pomarańczowy. Tydzień nabiera rozpędu i pojawia się mnóstwo pomysłów.
Środa - niebiesko-fioletowa. To kolor twórczego, abstrakcyjnego skupienia, realizacji czegoś nieuchwytnego.
Czwartek - czerwony. To mocny dzień, środek tygodnia (ale tak jakby koniec poważnej pracy), mam jednak wrażenie, że nieprzypadkowo oba słowa zaczynają się na "cz".
Piątek - zielony, groszkowy. Koniec pracy, więc to najweselszy kolor. Wszystko musi się udać!
Sobota - żółta. To chyba jedyny dzień, kiedy zimą mam szansę zobaczyć w domu słońce, stąd pewnie to skojarzenie.
Niedziela - zielona, oliwkowa. Nie wiem czemu, ale na pewno jest taka, choć czasem zdarza się taka bardziej buraczkowa...

Za oknem szara jesień, więc zapraszam do zabawy. Ciekawa jestem, jak wygląda Wasz tydzień?

wtorek, 27 października 2009

Królik czy rosomak?

Nie bać się niczego! Być rosomakiem!
Obejrzałam właśnie szwedzki film (z rosyjskim lektorem) o rosomakach. Ten gatunek z rodziny łasicowatych otaczała od zawsze legenda, nimb tajemnicy. Nie cieszył się sympatią ludzi, w przeciwieństwie do innych gatunków prawie nie występował w wierzeniach ludów Północy, które uważały go za wcielenie zła. Skryty, sprytny samotnik nie raz napędzał stracha myśliwym, bezgłośnie poruszając się ich tropem. Wikingowie pili krew rosomaków, w nadziei uzyskania ich odwagi.
Bo rosomak, zwierzę wielkości średniego psa, potrafi przegonić niedźwiedzia i nie ulec nawet watasze wilków! Odwaga rosomaka jest bezprzykładna, ma w sobie coś szalonego. Inne zwierzęta po prostu cofają się przed tak wielką pewnością siebie!
Skojarzeniu z rosomakiem nie mogłam się oprzeć, gdy obejrzałam ostatnio po raz kolejny „Cobra Verde” Herzoga. W jednej ze scen Klaus Kinsky, grający tytułową rolę, walczy z grupą żołnierzy króla Dahomeju. Wygląda w tym momencie, wypisz-wymaluj, jak rozwścieczony rosomak, ulegając w końcu tylko znacznej liczebnie przewadze napastników.
Czym jest odwaga? Czy to tylko gra pozorów? Czy każdy może, jeśli tylko zechce, patrzeć bez strachu w oczy napastnika i nigdy nie odwracać sią do niego plecami? Czy odwaga nie leży przypadkiem na pograniczu szaleństwa? A czy gdyby tej granicy nie przekraczała, to w ogóle byłaby odwagą? Czy ona nie zaczyna się po prostu poza granicą tego, co zdrowy rozsądek uważa za możliwe?

(Zupełnie na marginesie. Wczoraj znów wykrzyknęłam „świat jest mały!” - ale nie dlatego, że z osobami z drugiego końca Polski mamy wspólnych znajomych na trzecim końcu. Odkryłam, że film „Cobra Verde” powstał na bazie powieści Bruce'a Chatwina, pisarza który mnie ostatnio zachwycił swoim debiutem - „W Patagonii”. Nazwisko Chatwina w czołówce filmu Herzoga zelektryzowało mnie. „Vicekról Oiudah” trafia więc na listę zimowych lektur.)

sobota, 24 października 2009

Leksykon Rozmów Autostopowych

Latem 1997 roku przemierzałam wraz z moją koleżanką fantastyczny kraj - Norwegię. Podróżowałyśmy autostopem, co wymagało od nas wiele cierpliwości, ale dostarczało nieustannej rozrywki. Na podstawie odbytych przejażdżek ułożyłyśmy listę tematów, które chętnie poruszają kierowcy, gotowi zabrać dwie autostopowiczki.

Podwózka na dystansie do 100 km:
- zwierzęta i przyroda Norwegii (tu pomocne wskazanie na znak drogowy z łosiem),
- nasze przygody, gdzie śpimy i czy mamy ciężkie plecaki,
- co warto jeszcze zobaczyć i dlaczego tam nie byłyśmy,
- wędkarstwo w Norwegii,
- fenomen telefonu komórkowego i dlaczego nie działa w tunelu,
- studia w Polsce i w Norwegii ze szczególnym uwzględnieniem designu i geografii,
- niebezpieczeństwa czyhające na dwie małe, samotne autostopowiczki,
- pogoda jak była/jest/będzie/zimą/latem/w Polsce/w Norwegii,
- autostop - wspomnienia kierowcy.

Dystans 100-200 km:
- opowieści kierowców o ich dziwnych znajomych,
- licytacja - jakie znamy języki,
- przejścia pod autostradami dla żab i reniferów,
- fiordy, pływy morskie, białe noce i inne ciekawostki,
- granice Norwegii,
- kierowcy w Europie.

Dystans 200-300 km:
- wejście do Unii Europejskiej,
- sezonowe prace w Norwegii: zbieractwo, strzyżenie owiec, platformy wiertnicze,
- emigranci, płace, prace i wydatki,
- dozwolone prędkości na norweskich drogach,
- pazerność niemieckich wędkarzy.

Dystans 300-400 km:
- ekologia w Norwegii i w Polsce - analiza porównawcza,
- oznakowanie dróg (j.w.),
- sery norweskie,
- japońscy turyści,
- połowy fok i wielorybów.

Dystans 400-500 km:
- gospodarka światowa ze szczególnym uwzględnieniem europejskiej, ze szczególnym uwzględnieniem norweskiej,
- przemysł i rolnictwo Norwegii,
- zasięgi terytorialne drzew w Norwegii,
- sposoby przewożenia koni,
- artykuły dla koni dostępne na rynki i popyt na nie,
- różnice w psychice owiec i psów i jak z nimi postępować,
- jak owce i psy reagują na pastucha elektrycznego.

Podróże kształcą!

Historia ulicy Zagubinowskiej

W miejscu, gdzie dziś jest ulica Gubinowska dawniej rozciągała się nieskończona Puszcza, przez którą jeździł do Wilanowa, do swojej rezydencji Król Jan III Sobieski. Miał tam piękny ogród, tarasy, wielkie drzewa, a nawet klomby i jezioro z wyspą, na jeziorze zaś swawoliły kaczki. A wszędzie dookoła rósł las, pełen wszelakiego zwierza, dziki, gęsty i zielony!
Pewnego razu Król zamarudził w lesie zbyt długo zbierając grzyby. Ani się spostrzegł, a zapadł zmrok i wokół zaczęły się rozlegać nawoływania sów. Rozejrzał się dookoła, ale ciemność zapadła tak szybko, że kompletnie stracił głowę i nie mógł zdecydować, w którą stronę ruszyć, aby odnaleźć gościniec. Jakiś czas dreptał w kółko, aż natknął się na Lisa, który siedział pod drzewem i drapał się za uchem, co zwykle robią lisy, gdy na coś czekają. To był bardzo rezolutny Lis, jak zresztą wszystkie lisy. Zapytany o drogę, zgodził się pomóc Królowi. Poprowadził go jednak trochę naokoło, tak by Król myślał, że do traktu było bardzo daleko, podczas gdy w rzeczywistości nie byli dalej niż dwieście lisich skoków. Gdy pożegnali się na drodze, Król dał Lisowi złoty guzik od swojego płaszcza i powiedział, że wkrótce wróci do lasu, by go wynagrodzić i po tym guziku go rozpozna.
Na drugi dzień faktycznie przybył Król ze swoim heroldem, który dął w wielką złotą trąbę (była pozłacana, ale robiła wielkie wrażenie). Na ten dźwięk z całego lasu zbiegły się różne zwierzęta - żubry, dzikie konie, sarny, borsuki, lisy, wilki, itd. Przybył też Lis ze złotym guzikiem, który zawiesił sobie na szyi. Kiedy Król go zobaczył, wyjął z karocy worek parówek i mu dał, a inne zwierzęta biły brawo i wiwatowały. Na koniec tego krótkiego zebrania Król ogłosił, że nie może dłużej tak być, że wszyscy się w lesie gubią i trzeba wytyczyć jakieś drogi leśne i nadać im nazwy, a na pamiątkę jego przygody jedna z nich będzie się nazywać "Zagubiona".
W niedługim czasie rzeczywiście postęp wkroczył do lasu i wytyczono leśne drogi. Sowy, najmądrzejsze zwierzęta, podjęły się wykonania tabliczek z nazwami, a pomagały im dzięcioły. Jedna z sów, która niestety nie umiała za dobrze pisać, zamiast "ZAGUBIONA" napisała "ZAGUBINOWSKA". Z czasem część tabliczki odpadła, ponieważ uderzył w nią zamyślony nietoperz - została tylko "GUBINOWSKA" i taka nazwa istnieje po dziś dzień.
A co zrobił Lis od złotego guzika? Oczywiście po odjeździe Króla zorganizował niezłą imprezę - miał przecież worek parówek, a żubry przyniosły trochę żubrówki ze swojej zagrody.