Strony

niedziela, 29 listopada 2009

Bieg dzienny, bieg nocny

Kiedy zaczynałam biegać, w naszym kraju panowała polarna, zimowa noc. To znaczy, że cały okres dziennego światła spędzałam w pracy. Siłą rzeczy biegałam po ciemku, po powrocie do domu albo późnym wieczorem, udeptując uliczki naszej pseudo-wioski. Większość oświetlono już wtedy latarniami, nie było więc jakoś bardzo straszno. A nawet im później, tym przyjemniej - mniejszy ruch, większa cisza, samochody spały sobie na podziemnych parkingach, tylko od czasu do czasu po niebie przelatywał jakiś żelazny ptak w stronę pobliskiego Okęcia. Regularnie mijałam podwórko, na którym pewien staruszek, mieszkający w jednym ze starych domów, codziennie rąbał drewno. Nie mieliśmy jeszcze stadionu, więc wieczorami nikt nie bawił się na terenie szkoły.

Z czasem tak przywykłam do tego, że "bieganie" równa się "noc", że gdy wyszłam w jakiś weekend przebiec się w ciągu dnia, przeżyłam szok, poczułam się nieswojo i obco. Słońce raziło, na chodnikach pełno było ludzi, musiałam uważać na wyjeżdżające z każdej dziury samochody. Jasność i hałas przeszkadzały w skupieniu się na rytmie, oddechu, rozpraszały uwagę i zabierały całą przyjemność. Oczywiście musiałam oswoić się z tym wszędobylskim światłem, bo przecież chciałam zrealizować swój pierwszy startowy plan - Bieg o Puchar Bielan na niewyobrażalnym wtedy dystansie 5 km.

Bieganie nocą ma swoje plusy i minusy. Dzienne sprawy są przeważnie załatwione, głowa jest wolna od trosk. Ciało nie jest tak zesztywniałe jak rano, łatwiej się rozciągnąć i rozgrzać. Przyjemnie się potem śpi. Minusy to kręcące się podejrzane typy i wypadające zza rogu zapóźnione psy.

Znów mamy polarną noc. Po raz pierwszy mam plan biegowy. Na razie nie zdradzę jaki, żeby nie zapeszyć. Kto wie, może w końcu zostanę biegaczem? A to z wczorajszej przebieżki:

nocny las oddycha
w rytm kroków biegacza
otwierają się przecinki

wtorek, 24 listopada 2009

Kuchnia jednominutowa...

...która każdego zadziwi - mój najnowszy projekt. Przygotowanie potrawy nie przekracza minuty. Kuchnia jednominutowa wymaga niestety porządku - trzeba pamiętać, gdzie mamy rozmaite utensylia: sitko, deskę, nóż czy miskę. Także wszystkie potrzebne składniki i przyprawy powinny być pod ręką. Inaczej na poszukiwaniach stracimy zbyt wiele cennego czasu i założenie weźmie w łeb. Zdaje się, że to całkiem zdrowa kuchnia. Nie ma tu zbyt wiele czasu na obróbkę cieplną. A surowe warzywa, jak wiadomo, zawierają mnóstwo cennych rzeczy. Poniżej kilka prostych potraw. Mam nadzieję, że przypadną do gustu nie tylko trawożercom... Fotki mojego autorstwa, a projekt mam zamiar rozwijać, zwłaszcza że wciąż brak mi czasu.

Nadziewane łódeczki z cykorii

Potrzebne będą: 1 jajko, 1 większa cykoria, pestki słonecznika, przyprawy, sól, oliwa.

Na patelni rogrzewamy oliwę, po chwili wbijamy jajko, dodajemy przyprawy (to, co mamy pod ręką - np. pieprz, słodką paprykę). W międzyczasie płuczemy cykorię, obcinamy ogonek. Rozcinamy ją wzdłuż, usuwamy kilka środkowych liści. Jajecznicą nadziewamy cykorię i posypujemy pestkami słonecznika.

Sałatka z selera naciowego i cieciorki

Potrzebne będą: puszka cieciorki, 4 łodygi selera naciowego, łyżeczka pesto, kilka migdałów.

Seler kroimy grubo, cieciorkę odsączamy z zalewy. Składniki mieszamy ze sobą - i gotowe.

Surówka szpinakowa

Potrzebne będą: kilka garści surowego szpinaku, pestki słonecznika, oliwa, sól.

Szpinak myjemy, otrząsamy z wody i mieszamy z resztą składników. To jest sałatka, której mogę zjeść dowolną ilość i nigdy mi się nie nudzi. Jeśli komuś szpinak kojarzy się tylko z mrożoną papką (na którą przepis podam kiedy indziej), to niech koniecznie spróbuje, różnica jest jak między świeżym jabłkiem a paćką w szarlotce (na korzyść jabłka).

Bananowy deser

Potrzebne będą: banan, tahini, wiórki kokosowe, cynamon.

Banana obieramy ze skórki i rozcinamy wzdłuż, polewamy kilkoma łyżeczkami tahini (pasta z sezamu), posypujemy wiórkami kokosowymi i cynamonem.

piątek, 20 listopada 2009

Pochwała swobody




Słaby ze mnie biegacz, leniwy i niesystematyczny. Wciąż na bieganie narzekam, wynajduję setki powodów, by nie trenować - a to późno i ciemno, a to deszcz pada, a to praca, a to brak towarzystwa, a to chodniki za twarde itd. itd. Co śmieszne, po kilku kilometrach zwykle zaczyna mi się podobać, znajduję jakiś naturalny, niewymuszony rytm. I na przekór swojemu lenistwu bardzo chcę zostać biegaczem. A moje najlepsze tegoroczne wspomnienia wiążą się właśnie z bieganiem, a nie rowerem.

W tym sezonie (który w przeciwieństwie do wszystkich normalnych ludzi zaczynam w listopadzie, gdy kończy się rower) postanowiłam przyłożyć się do biegania. Za namową bardziej doświadczonych, pracowitszych kolegów, ożywiłam zatem pulsometr, wygrany rok temu na naszych gminnych zawodach. Od roku leżał w szufladzie, bo z początku podejrzewałam go o uporczywą niechęć do współpracy. W każdym razie nie umiał wykazać, że mam serce.

Tym razem próba wypadła pomyślnie. Okazało się nie tylko, że mam serce, ale nawet mam tętno! I zaczęła się magia cyferek, a raczej dziwne uzależnienie od spoglądania na wyświetlacz. I co? Co mi to dało? I nic. Nie umiem się do tego nijak odnieść. Nie wiem, czy się obijam, czy biegnę za mocno (raczej to pierwsze). I rzecz całkiem prozaiczna - ten kawałek plastiku wbijający się w mostek jest po prostu niewygodny. Wielka "cebula" na nadgarstku - również. Pomimo że to raczej damski model, na co wskazuje jego obleśnie błękitny kolor.

Chyba jestem biegową minimalistką. Przeszkadza mi wszystko, co zbędne. Przeczytałam gdzieś kiedyś, że my kobiety zabieramy na treningi niezliczoną ilość rzeczy, dlatego projektuje się dla nas ubrania z wielką liczbą kieszonek, zachęca do kupna nerek, plecaczków czy pasów biegowych. A ja? Biorę ze sobą dwa niezbędne klucze do domu i to wszystko. Nocą czasami czołówkę. Nie biorę zbyt ciepłych ubrań, żadnych zegarków, stoperów, telefonów, gps-ów, mp3-jek, a wodę tylko latem.*

Tak samo jak nie umiem przekonać się do nurkowania z akwalungiem, bo nie ma nic cudowniejszego od swobodnego unoszenia się w wodzie, tak samo pozostanę chyba biegaczem swobodnym, kontynuując "run for fun", któremu oddawałam się od samego początku. Na koniec jesienne haiku, które przyplątało się na jednej z pobiegawek:

szalik na wietrze
myśli rozwiewa
wczorajsze frędzle

* Oczywiście daleko mi jeszcze do minimalizmu tych golasów, co biegają po Stalowej Woli u Hiubiego.

czwartek, 5 listopada 2009

Dynia z Krainy Słonecznych Rytmów

Zanim dostanę strasznego łupnia w szachy, co ma za chwilę nastąpić, podzielę się z Wami przepisem z rodzinnych stron, a dokładnie z naszego domu. Jako że mieszkamy w gminie, która stoi dynią, ziemniakami i reggae, czuję się niejako w obowiązku popularyzować zwłaszcza pierwszą atrakcję (dwie pozostałe są wystarczająco popularne w naszym pięknym kraju).

Kiedy w ostatni weekend jechałam przez Lesznowolę (a było to przed Zaduszkami), oglądałam spektakl przygotowany przez naszych sprytnych rolników. Teraz halloweenowe dynie nie mają w środku nudnego oświetlenia jak świeczki - to już przeżytek. Teraz mamy prawdziwą dyskotekę straszydeł uzyskaną przy pomocy systemów oświetlenia choinkowego. Na kierowców naprawdę to działa i prędkość spada do 30 km/h.

Zostałam ostatnio ambasadorem rolek i szpinaku, czemu dynia nie miałaby dołączyć do tej listy? Warzywo znane niby od lat, a jak popytać, to właściwie nikt nie wie, co można z tej dyni zrobić (poza świecącym). Oba moje przepisy są proste, pierwszy pochodzi od koleżanki Karli, a drugi powstał całkiem spontanicznie przy dźwiękach jamajskiego ska.

Dynia według Karli

Potrzebne będą: dynia, pomidory lub przecier pomidorowy, cebula, ziemniaki, miso (miso to japońska pasta z soi, może być w zamian sos sojowy, ale miso jest lepsze), majeranek, sól, pieprz, olej lub oliwa.
Cebulę kroimy i podsmażamy na oleju, dorzucamy drobno pokrojone w kosteczkę surowe ziemniaki. Kiedy trochę zmiękną, dorzucamy dynię, pokrojoną w grubszą kostkę. Trochę dusimy pod przykryciem, aby dynia puściła lekko wodę, ale potem odkrywamy, aby potrawa nie zrobiła się zbyt wodnista. Kiedy dynia jest już prawie miękka, dorzucamy pomidory lub trochę przecieru i pozostałe przyprawy według własnego uznania.

Dyniowa zapiekanka Tofalarii

(dla naprawdę leniwych)

Potrzebne będą różne składniki, które są pod ręką: dynia, cebula, ziemniaki, seler, marchewka, kapusta włoska, pieczarki, do tego oliwa, sól, przyprawy.
Kroimy wszystko w kostkę (ziemniaki, marchew, selera - drobniej, dynię i pieczarki - grubiej), żaroodporne naczynie smarujemy oliwą i wkładamy wymieszane warzywa, posypujemy ulubionymi ziołami i pieprzem. Całość zapiekamy w gorącym piekarniku, a pod koniec możemy posypać tartym serem.

Smacznego :)

poniedziałek, 2 listopada 2009

Porosty na księgozbiorze

To pewnie nie tylko moja przypadłość, tylko i inne mole książkowe tak mają. Jeśli zaintryguje mnie jakiś tytuł, o którym gdzieś usłyszę, natychmiast pragnę go przeczytać. Kupuję w księgarni, albo na allegro (te starsze rzeczy), niekiedy dostaję w prezencie lub zdobywam w inny sposób. Tymczasem książka ląduje na półce i leży tam parę ładnych lat, zanim do niej zajrzę. Postanowiłam zaorać to poletko, na którym już pojawiły się pierwsze porosty. Obiecuję zdać relację z co ciekawszych fragmentów.