Strony

czwartek, 30 września 2010

Muzyczna wyprawa do Chin

Wczoraj w ramach muzycznej podróży serwowanej przez 6. Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur wybraliśmy się do Chin. Niełatwo było rozgrzać publiczność - temperatura w środku namiotu festiwalowego była prawie taka jak na zewnątrz. Tym większy podziw budził występ czterech Chinek w zwiewnych sukienkach, ale po kolei ;)

Mamer


Mamer to zarówno artysta, jak i stworzony przez niego zespół. Pochodzi z prowincji Sinkiang, gdzie kultura chińska spotyka się z kręgiem kultury muzułmańskiej. To kraina, gdzie wiatr hula w stepie, tak jak w sąsiednim Kazachstanie. Sam Mamer pół roku spędza w terenie, a pół - w Pekinie. Mamer wprowadził stepowy folk w krainę mrocznego rocka, uzyskując całkiem ciekawe, energetyczne brzmienie, momentami skręcające w stronę rocka, to znów bardziej transowe. Niski głos, dumbra o ostrym brzmieniu - szarpany instrument podobny do mandoliny, do tego basówka i perkusja tworzą wybuchową mieszankę, przy której można się dobrze bawić, a także rozgrzać ;) Kawałki nie były monotonne, każdy był inny - to bardziej stonowane, to znów ostre. Perkusista, zarazem tłumacz zespołu, wydawał się jako jedyny cokolwiek mówić po angielsku. Sam Mamer - drobny chłopak w czapce naciągniętej na oczy, nie sprawiał wrażenia zbyt kontaktowego. Ale pasowało to do klimatu muzycznego. Ogólnie koncert niezły, można wybaczyć tym młodym artystom nawet nie zawsze pasujące playbacki. Widać, że jeszcze długa droga przed nimi, ale już mają swój styl i za to daję im ****.

Quing Mei Jing Yue

Kiedy popatrzyłam na program środowego koncertu, pomyślałam sobie, że klasyczna muzyka chińska będzie pewnie smętnym przerywnikiem pomiędzy żywszymi kapelami. Nic bardziej mylnego! Kwartet czterech Chinek brzdąkających na dziwnych instrumentach szarpanych i strunowych wywołał prawdziwą burzę na widowni. Muzyka w swym brzmieniu, jak określił Maciej Szajkowski, prawdziwie bajkowa. Przywołuje na myśl płynącą szeroko rzekę, to znów szemrzący strumień, z liśćmi drzew poruszającymi się w rytm wiatru, z ptaszkami przelatującymi nad wodą. Muzyka to warto płynie, to znów zamiera. Pomimo skromnego instrumentarium egzotyczne muzyczki potrafiły wyczarować rozmaite nastroje, wplatając w swoją muzykę nawet takty z Chopina. Kilka kawałków pobrzmiewało celtyckimi echami, a największy aplauz wzbudziła "Kukułeczka" - tak, tak, ta co kuka i gniazdka sobie szuka! Wszyscy chyba zastanawiali się, czy to ich standardowy repertuar czy przygotowany specjalnie na ten występ. Do tego wszystkiego dochodzi wirtuozeria gry na tradycyjnych instrumentach, które na pewno nie należą do łatwych. Piękne Chinki w kolorowych, długich sukniach, kłaniające się publiczności po każdym utworze, wyglądały jak dawne damy dworu przeniesione na współczesną scenę. Za ten występ przy prawie ujemnej temperaturze ;) dostają ode mnie *****.

Hanggai

Ostatnim zespołem tego wieczoru był Hanggai - goście z Pekinu, lecz nawiązujący w swoim repertuarze do tradycji stepowej Mongolii i śpiewu gardłowego. Przyznaję, że byłam trochę rozczarowana, spodziewałam się czegoś w rodzaju Huun Huur tu albo Altai Khangai, tymczasem muzyka Hanggai to spotkanie gdzieś w połowie drogi między punk-rockiem a folkiem. Ostre granie i dużo hałasu, oczywiście śpiew gardłowy też, ale tylko jako dodatek. Nie było to w sumie złe, publiczność bawiła się dobrze, ot, takie do potańczenia, poklaskania i wspólnego śpiewania. Ukłonem w stronę tradycji jest image zespołu - tradycyjne kaftany i spiczaste czapeczki, które wprowadzają nas w klimat muzyki stepów. Do tego rytm galopującego konia, podkreślony perkusją i basem, przysadzisty lider Ilchi, który śmieje się, gada po swojemu, macha batem i porusza biodrami - tak, że nie sposób nie poczuć do niego sympatii. Za rozgrzanie publiczności w ten deszczowy, zimny wieczór oceniam ich na ****.

To już niestety moje ostatnie sprawozdanie z tegorocznego festiwalu. Wczoraj można było jeszcze kupić bilety na piątkowy Osjan - koncert zapowiada się smakowicie, wystąpi bowiem Daishuko Yoshimoto, niesamowity japoński performer-aktor-tancerz. Polecam!

środa, 29 września 2010

Tarantela i dziewczyna jak wulkan

Za oknami plucha, pluska, pluje i psuje... wszystkie fajne plany. Na pocieszenie w tym tygodniu odbywa się 6. Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur. W zeszłym roku byliśmy na fenomenalnym koncercie muzyki indyjskiej i mojego ukochanego projektu Indialucia. Wczoraj skusiłam się na włoskich tamburynistów i Mayrę Andrade z Wysp Zielonego Przylądka. Festiwal, podobnie jak rok temu, odbywa się w olbrzymim namiocie rozstawionym na Pl. Defilad i prowadzi go Maciej Szajkowski, znany z Kapeli ze Wsi Warszawa, koncertów Muzyka w Muzeum i świetnych audycji o muzyce etnicznej w Polskim Radiu.

Tamburellisti di Torrepaduli

Pierwsza część poświęcona była tradycyjnej muzyce południa Włoch, której korzenie sięgają podobno starożytnej Grecji. Trochę nie chce mi się wierzyć, by stateczni Grecy, jak Pitagoras, oddawali się tak szalonym tańcom, bowiem muzyka zaprezentowana przez sympatycznych Włochów (i Włoszki) najbardziej przypominała bałkańskie rytmy, które znamy z filmów Kusturicy. Żywy rytm, ale wszystko do siebie zbyt podobne, co na dłuższą metę usypia. I być może publiczność, osłuchana z tego typu ludowymi przyśpiewkami, nie reagowała aż tak entuzjastycznie, jak by wypadało. Do tego fatalny, naprawdę fatalny wokal - choć być może niski, zachrypły głos, bardziej recytujący niż śpiewający był efektem zamierzonym. Mnie osobiście do gustu nie przypadł. Koncert ratowała tancerka - bardzo powabna dziewczyna, kręcąca się do szalonych rytmów. Biały strój zmieniła w połowie koncertu na czerwony, do tego wymachiwała czerwoną chusteczką. Wszystko razem tworzyło wizualnie przyjemny efekt . Na koniec - jako kropka nad "i" - solowe, niesamowite popisy trzech tamburynistów. No i to było coś, za co dałabym koncertowi ****.

Mayra Andrade


Mayra okazała się gwiazdą wieczoru, choć wcale na gwiazdę nie wygląda. Na scenę weszła niska dziewczyna w szarej, workowatej sukience, gładko zaczesana, przypominająca grzeczną uczennicę. Jednak już od pierwszych zaśpiewanych słów podbiła serca publiczności. Niski, ciepły i głęboki ton głosu z lekką chrypką, którą bardzo lubię u wokalistek. A muzyka? Trudno ją jakoś zaszufladkować. Mayra urodziła się na Kubie, mieszkała w Senegalu i na Wyspach Zielonego Przylądka, by na koniec wylądować w Paryżu. I całą tę życiową wycieczkę zawarła w komponowanej przez siebie muzyce. Słychać tu i odwołania do muzyki karaibskiej i spojrzenia w stronę Afryki, i echa piosenki francuskiej, i fado, i jazzu... czego tam nie ma! Artystce towarzyszył sympatyczny zespół - dwóch gitarzystów, basista, trzech perkusistów, z czego dwóch obsługiwało różne fantastyczne przeszkadzajki. Lubię muzyków, którzy grają i widać, że sami się przy tym świetnie bawią. I ten zespół takie wrażenie sprawiał. A sama Mayra to dziewczyna jak wulkan, rozgrzewała drętwą publiczność, wtrącała przeróżne anegdoty pomiędzy piosenkami, wciągała do wspólnego śpiewania, a przede wszystkim dużo się uśmiechała. Były bisy i owacje na stojąco. Jej uśmiech i zaangażowanie w koncert w połączeniu z fantastycznym głosem zasługują moim zdaniem na *****.

ps. Dziś goście z Chin i khoomei!

środa, 22 września 2010

Paski w ordynku

Miałam pisać recenzję indyjskiej książki (nawet wynotowałam sobie nazwiska bohaterów przed oddaniem jej do biblioteki), tymczasem zamiast tego zrobiłam taki oto wieszak na paski:

Wszystkie elementy do jego wykonania były, jak się okazało, w szafce z narzędziami, w której robiłam dziś porządek. Wieszaczek jest jak widać wspólny, a wręcz zdominowany przez eleganckie paski Sahiba ;)

czwartek, 2 września 2010

Szpinak z cieciorką albo cieciorka ze szpinakiem

To jedna z moich ulubionych potraw, zrobiłam ją już kolejny raz. W międzyczasie zaczęłam szukać o niej mądrych informacji. Okazało się, że nie ma jakiejś specjalnej nazwy, a różne kuchnie próbują ją zawłaszczyć - indyjska, hiszpańska, włoska, a nawet polska! Spotkałam nieco inny przepis (taki jest między innymi we wspomnianej we wczorajszym wpisie książce). Cieciorkę moczy się przez noc i gotuje do miękkości z cebulą i goździkami, na koniec dodając szpinak. Później całość odsmaża się na oliwie. Można i tak, ale to wersja zdecydowanie dłuższa i pracochłonniejsza. Mój sposób nawiązuje do kuchni jednominutowej i jest całoroczny.



Z tą potrawą wiąże się dla mnie wspomnienie pewnego Sylwestra na Mazurach, którego przewodnim motywem miał być Bollywood. Wieczór spędzaliśmy oglądając filmy i przygotowując indyjskie potrawy ze specjalnie przywiezionych z Warszawy składników, a jedną z nich, w wersji ostrej, był właśnie szpinak z cieciorką. W pewnym momencie zgasło światło, jak się później okazało 600 wsi nie miało tej nocy prądu. Na szczęście nasze potrawy były już w większości gotowe, henna na rękach też zdążyła wyschnąć, więc reszta nocy upłynęła pod znakiem rozrywki i konsumpcji. Dla mnie więc ta potrawa kojarzy się z kuchnią indyjską i już. Po tych wspominkach czas na przepis.

Potrzebne będą: 1 paczka mrożonego szpinaku (może być pół kg świeżego), 1 puszka cieciorki czyli ciecierzycy czyli grochu włoskiego (albo szklanka suchej, którą trzeba namoczyć dzień wcześniej), oliwa, curry, kumin czyli kmin rzymski mielony, sól, pieprz mielony, 1 duży ząbek czosnku

Rozgrzewamy oliwę i wrzucamy na nią odsączony szpinak. Podgrzewamy i doprawiamy solą i pozostałymi przyprawami - łyżeczka curry, pół łyżeczki kuminu, trochę pieprzu. Dodajemy cieciorkę odsączoną z zalewy. Na koniec wciskamy duży ząbek czosnku lub dwa mniejsze. O smaku potrawy w znacznej części decyduje rodzaj curry, które jest tu dominującą potrawą. Może być ostre lub bardziej korzenne. Na zdjęciu skomponowałam potrawę z naleśnikiem, ale pasuje również do ryżu, czapatów albo grzanek.

Życzę smacznego!

ps. Zauważyłam, ze ostatnio zamieszczam na blogu prawie same przepisy. Może dlatego, że rower przeniosłam na drugi blog. Ale już niedługo recenzja książki. Geograficznie zbytnio się nie oddalimy - będzie to pokaźny kęs indyjskiej prozy, odwiedzimy Bombaj ;)

środa, 1 września 2010

Na tropach sekretów warzyw

Wpadła dziś w moje ręce bardzo ładna książka pt. „Kuchnia wegetariańska” Marka Łebkowskiego. Pożyczyła mi ją koleżanka Monika, z którą łączy nas przede wszystkim pasja rowerowa, a kulinarna tak troszkę.

Książka spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Kompletnie zachwyciły mnie sposoby wycinania różnych ozdóbek z warzyw i aranżacje. Na przykład cytryna przebrana za liść, koszyczki z pomidorów, omlet udający wielonożne zwierzę przy pomocy szparagów albo ananas nadziewany ryżem, który śmiało mógłby ruszać w konkury z tradycyjnym polskim bażantem.

Zaskoczyło mnie kilka ciekawostek, którymi niezwłocznie dzielę się z Czytelnikami ;)

Podobno zastosowanie liści cykorii w sztuce kulinarnej odkryto przez przypadek i to dopiero w 1870 roku! Cykorię korzeniową zakopcowano na zimę, a ta wypuściła młode liście, zwinięte w charakterystyczne kolby. (Zastanawia mnie tylko, dlaczego wcześniej, kiedy sadzono ją na polu i zbierano, nikt nie zauważył, że liście są jadalne i smaczne?)

Karczochy, których niestety jeszcze nie jadłam, są podobno spokrewnione z ostami. I faktycznie na zdjęciach kwitnących roślin mają w sobie to podobieństwo. A oset oglądany z bliska jest bardzo ładny, a niedoceniany.

Seler podobno przez długi czas był warzywem niejadalnym ze względu na swoją gorycz. Dopiero w XVII wieku włoscy ogrodnicy wyhodowali takiego selera, jakiego znamy dziś, który jest zresztą niezłym afrodyzjakiem dającym tajemne moce.

I jeszcze ciekawostka o keczupie. Czy wiecie dlaczego na anglojęzycznych opakowaniach widniej „Tomato ketchup”? Masło maślane? Nie. Słowo „ketchup” pochodzi podobno z języka malajskiego (jak podaje moja nowa lektura) lub z chińskiego (jak twierdzi Wikipedia) i oznacza „sos rybny”. Początkowo Anglicy produkowali pod tą nazwą różne sosy, ale to właśnie pomidorowy zdobył największą popularność. Słowo daję, gdyby nie ta książka, chyba nie zajrzałabym do Wikipedii w poszukiwaniu historii keczupu ;)

Już niedługo postaram się zamieścić świetny, błyskawiczny przepis, o którym przypomniała mi ta książka. Muszę tylko zdobyć składniki, a z powodu deszczu odwlekam wycieczki do sklepów.

Notka bibliograficzna: Marek Łebkowski „Kuchnia wegetariańska”, Prószyński i S-ka, Warszawa 1998