Strony

poniedziałek, 31 maja 2010

Podlasie - odcinek 7

Ostatnia część

Wybraliśmy opcję powrotu dla śpiochów - pociągiem z Białej Podlaskiej dopiero o 15. Od stacji dzieliło nas około 40 km, z czego połowę pokonał z nami Paweł, jadąc na kolarce pożyczonej od swojego brata. Podziwiałam go na tych leśnych piachach, bo ja pomimo terenowych opon miałam od czasu do czasu problemy z utrzymaniem równowagi. Na asfalcie zamieniliśmy się na chwilę - jazda na kolarce to jednak fantastyczna sprawa! Po drodze znalazłam starą podkówkę dla małego konia (teraz konie bywają większe).

Z Pawłem rozstaliśmy się w Studziankach. Od tego momentu czuliśmy już, że wyjazd naprawdę się skończył. Dopadł mnie lekki smutek.

W Białej wszystko było zabite dechami. Tylko jedna pizzeria wyłamała się z tego trendu, więc spożyliśmy w niej posiłek, siedząc w ostrym słońcu przy stoliku na dworze. Ja tradycyjnie wybrałam pizzę (była zresztą naprawdę dobra), a Grzesiek świeżonkę, na którą go namówiłam. W pewnym momencie przed barem pojawił się staruszek na drewnianym rowerze. Aż przetarłam oczy ze zdumienia - nawet łańcuch miał drewniany!

Ledwo wyjechaliśmy, a już wracamy. Gdy wsiedliśmy do pociągu, już naprawdę zapanowała atmosfera schyłkowości i towarzyszyła nam aż do Warszawy.

K O N I E C

niedziela, 30 maja 2010

Podlasie - odcinek 6

Przedostatni etap...

Tak zimnego poranka jak tego dnia, to jeszcze nie mieliśmy. Po wyjściu z namiotu ubraliśmy się we wszystko, co mieliśmy, a do jazdy założyłam nawet ciepłe rękawiczki. W miejscowości Ortel zauważyliśmy piękną starą cerkiewkę przerobioną na kościół. Mieliśmy farta - w środku jakieś panie akurat coś układały, więc mogliśmy zwiedzić wnętrze - drewniane i bardzo kameralne.

Jazda bez mapy to zwykle przyjemne zaskoczenia - w Studziankach znaleźliśmy zupełnie przypadkowo stary mizar, różniący się od tego w Kruszynianach brakiem nowych grobów. Może dzięki temu był jeszcze bardziej urokliwy, ostre słoneczne światło docierało stłumione przez korony drzew.

Dalsza droga wiodła częściowo po głębokim piachu, Wisznice były na wyciągnięcie ręki, a tak jakby wciąż się oddalały. W końcu jednak stanęliśmy pod upragnioną zieloną tablicą z nazwą miejscowości. Mniej więcej pamiętałam z mapy, gdzie mieszka Paweł, znaleźliśmy jego ulicę, ale nie mogliśmy znaleźć numeru. Zaraz jednak pomogła nam jakaś młoda dziewczyna - lustrując nas i nasze rowery zapytała, czy szukamy Pawła Pakuły (skąd wiedziała?). Wyciągnęliśmy go spod prysznica, pod który właśnie był wszedł po treningu, i poszliśmy najpierw zapolować na coś do jedzenia.

Naszym łupem padła znaczna liczba jajek i pierogów w największym sklepie Wisznic. Po drodze miałam wrażenie, że Paweł zna tu wszystkich, ponieważ co chwilę z kimś się witał. Podczas gdy poszłam się kąpać po tygodniu mycia tylko w kałużach i bagnach, chłopcy zrobili jajecznicę z 15 jajek, która była naszym marzeniem od jakiegoś czasu. Zjedliśmy też ciasto i poszliśmy na wycieczkę w stronę Horodyszcza.

Po drodze był sklep, w którym praktycznie bez ograniczeń mogliśmy kupić tyle oranżady, ile chcieliśmy! No ale bez przesady, nadmiar przyjemności powoduje, że przestają one aż tak cieszyć, dlatego wzięliśmy tylko 3 butelki na miejscu i 5 do plecaka.

Potem trochę poszwendaliśmy się po bagnach i krzakach, oglądając też grodzisko - ziemny wał na łąkach. Dzięki opowieści Pawła życie przed wiekami stanęło nam przed oczami jak żywe, zobaczyliśmy jak mieszkańcy okolicznych osad chronią się przed najazdami. A że Paweł jest archeologiem, to wie, o czym mówi.

Pod lasem natknęliśmy się na żurawie i degustowaliśmy miejscowe jałowce. W lesie przekicała przed nami kuna. Okolice Wisznic okazały się nie tylko urokliwe i malownicze, ale także dzikie!

Wieczór upłynął nam na spożyciu trzech paczek pysznych pierogów oraz projekcji filmu „Zmruż oczy”, który w moim odczuciu był świetnym podsumowaniem całej wycieczki.

c.d.n.

środa, 26 maja 2010

Który nigdy nie szedł

Krótki przerywnik w relacji z Podlasia - recenzja książki Haruki Murakamiego.

Bardziej jako biegacz niż mól książkowy sięgnęłam po „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”, zastanawiając się, co odkrywczego można jeszcze o tym napisać? Treningi, zawody, kontuzje, sprzęt, rozmyślania o sensie biegania i nieodłącznie im towarzyszące rozmyślania o sensie życia (albo odwrotnie) - tematycznie pamiętnik Murakamiego nie odbiega zbyt daleko od schematu, do którego przyzwyczaiła nas bogata biegowa blogosfera. Nie jest to długa opowieść - to zbiór kilku esejów, w sam raz na deszczowy wieczór. Początek określiłabym jako monotonny, mnie ta książka wciągnęła od IV rozdziału, od którego nabiera żywszego tempa, gdy dryfuje w stronę ultra i triatlonu.

Haruki Murakami to raczej biegający pisarz niż piszący biegacz. To moje pierwsze zetknięcie z jego prozą, ale na pewno nie ostatnie. Wcale do biegania nie zachęca i to mi się bardzo podoba. Niech każdy szuka swojej drogi, brzmi jego motto. Bieganie i pisanie - dwie główne pasje autora, tak różne, a zarazem podobne. Wszystko to przesiąknięte wschodnią mentalnością. Akceptacja losu, przemijania, starzenia się, akceptacja porażek, a jednocześnie czerpanie z biegania prawdziwej, żywej radości, życiowej siły.

I choć od autora dzieli mnie morze doświadczenia, wiek, płeć i kilometry, niektóre słowa tych luźnych biegowych notatek trafiają prosto w serce. Oddaję Mu głos:

„Nie jestem człowiekiem. Jestem maszyną. Niczego nie czuję. Po prostu zmierzam naprzód.
Tak sobie myślałem. Tylko o tym myślałem i tylko dzięki temu przetrwałem. Gdybym powiedział sobie, że jestem żyjącą istotą ludzką, człowiekiem z krwi i kości, padłbym z bólu. Z pewnością było wtedy we mnie coś, co było mną. I towarzyszyła temu jakaś samoświadomość. Ale w tamtym momencie rozkazałem sobie, żeby myśleć, że moje ja i towarzysząca mu samoświadomość są tylko wygodnymi formami i niczym więcej. To dziwny sposób myślenia o sobie i bardzo dziwne uczucie, gdy świadomie wypiera się świadomość. Trzeba zmusić się do wcielenia w coś nieorganicznego. Instynktownie zdawałem sobie sprawę, że to jedyny sposób, by przetrwać.”


Jednym słowem - polecam.

wtorek, 25 maja 2010

Podlasie - odcinek 5

Po obfitym śniadaniu (kasza manna kontra parówki) ruszyliśmy na podbój nadbużańskich wiosek. Okolica, jak całe Podlasie, obfituje w drewniane, niskie chaty, z czego część wykupują miastowi i użytkują jako domki letniskowe.

Odkąd przekroczyliśmy Bug, nasza wycieczka zaczęła powoli dobiegać końca. Jednak tereny, które wciąż mieliśmy przed sobą, nie były wcale nudne. Do Janowa Podlaskiego jechaliśmy trzymając się blisko rzeki, mijając wioski o wdzięcznych nazwach jak Gnojno albo Stary Bubel. W Serpelicach spotkaliśmy jednego gościa, który mieszkał zbyt blisko sklepu i na dobre mu to nie wyszło.

Janów zaraził nas atmosferą sennego miasteczka, w którym wszyscy się nudzą, z młodzieżą na czele. Koło przystanku PKS otwarty był jedyny bar. Nie oferował może zbyt wypasionych potraw, ale na nasze potrzeby placki ziemniaczane i pierogi były w sam raz. Do tego prawdziwa oranżada, na którą później polowaliśmy po sklepach. Okazała się limitowanym i ekskluzywnym rarytasem, pomimo ceny poniżej 1 pln (butelka zwrotna).

Ten izotonik dodał Grzesiowi mnóstwo sił, wyrwał do przodu zupełnie jak ja pierwszego dnia po serniku. W ten sposób pierogi i parówki pokonały dziś kaszę manną i placki ziemniaczane w nieformalnym challengu.

Koło Kijowca zaskoczył nas objazd, postanowiliśmy jednak nic sobie z niego nie robić. Ciągle nie mieliśmy lepszej mapy, skazani na samochodówkę nie chcieliśmy dodatkowo nadkładać drogi. Okazją do objazdu okazała się budowa mostu na Krznie. Przejechaliśmy z rowerami kładką dla robotników, udana akcja.

Niestety pogoda, do tej pory wyśmienita, zaczęła nieco się psuć. Zanim dojechaliśmy do szosy Terespol-Warszawa, dopadła nas gwałtowna ulewa. Przycupnęliśmy sobie pod blaszaną budką przystanku i jakiś czas słuchaliśmy bębnienia. Gdy tylko ustało, przecięliśmy krajówkę i za Chotyłowem skryliśmy się w leśnych ostępach. Szliśmy przez las tak długo, aż zatrzymały nas bagienne tereny i rowy z wodą. Tam założyliśmy ostatni biwak, a korzystając z rozpogodzenia, Grzesiek poszedł pobiegać.

c.d.n.

poniedziałek, 24 maja 2010

Podlasie - odcinek 4

Ani się obejrzeliśmy, a za nami zostały puszczańskie ostępy. Rano wyjechaliśmy z lasu, przed nami była Wojnówka i kilka innych urokliwych wiosek, mozaika pół, łąk i niedużych, gospodarczych sośniaków. Na ławeczkach przed domami grzali się w słońcu starcy i babinki, w zasadzie młodych ludzi widać było jak na lekarstwo. W niedługim czasie dotarliśmy do Czeremchy, gdzie obkupiliśmy się w największym sklepie. Żonglując jabłkami i kefirami udaliśmy się do lasu w celu spożycia.

Naszym pośrednim celem było Adamowo, w którym Marcin pracował tego dnia na powierzchni leśnej. Niestety po opuszczeniu puszcz opuściliśmy też teren objęty przez mapy turystyczne i musieliśmy posługiwać się samochodówką. To spowodowało, że pojechaliśmy zupełnie nie tam gdzie trzeba i nadłożyliśmy z 15 km. Ale Marcina w końcu przydybaliśmy w lesie. Był trochę zajęty, więc umówiliśmy się w Mielniku, gdzie każdy dotarł swoim transportem. Chwilę pogawędziliśmy pod sklepem, a potem ruszyliśmy dalej - w stronę najbliższego mostu na Bugu, czyli mostu kolejowego koło Siemiatycz.

Nieopodal mostu nabraliśmy wodę u jednego kolarza szosowego, jak się okazało. Zaprezentował nam swoje dwie kolarki, bardzo ładne, wraz ze zdobycznymi bidonami. Most kolejowy przekroczyliśmy bez problemu po specjalnych deskach dla pieszych. Za mostem nastąpiła nasza jedyna awaria roweru w trakcie całego wyjazdu. Grześkowi spadł łańcuch i zakleszczył się pomiędzy kasetą i szprychami. Dobrą chwilę mocowaliśmy się z żelastwem.

Zanim znaleźliśmy miejsce na nocleg nad Bugiem, nasze liczniki pokazały 100 km. Był to nasz rekordowy dystans i do tego momentu tendencja była wzrostowa.

Na noc zatrzymaliśmy się koło starych ośrodków wypoczynkowych, takich z dykty. Plusem były metalowe schodki, po których bez przeszkód mogliśmy zbiegać ze skarpy nad wodę. Wystrugałam dwie łódki z kory - zawsze problem, żeby znaleźć dobry kawałek. Przyznaję, że nieminimalistyczny scyzoryk Grzesia jest lepszy do tego celu niż mój - minimalistyczny.

Nocą w Bugu harcowały jakieś wielkie potwory, a my słodko spaliśmy po dobrym jedzeniu i tych wszystkich kilometrach.

c.d.n.

niedziela, 23 maja 2010

Podlasie - odcinek 3

Gdy wyjrzałam z naszej wieży o świcie zobaczyłam mgły nad zalewem i wschodzące słońce. Czym prędzej udałam się na dół z aparatem. Oczywiście potem jeszcze pospałam, nie jestem jakimś zwariowanym fotografem!

Dziś czekał nas ciekawy przejazd przez Puszczę Białowieską. Do Babiej Góry pojechaliśmy naokoło, przez zalane wodą lasy. Tam nabraliśmy wodę w gospodarstwie i zagłębiliśmy się w świat puszczańskich ścieżek i przyrody. Zauważyłam, że po dwóch dniach coraz lepiej pokonuję z sakwami różne trudności na drodze, jak błoto. Trochę się pogubiliśmy na początku, ale w końcu udało nam się wbić na starą wąskotorówkę, którą dotarliśmy aż na Kosy Most. To miejsce, w którym 13 lat temu razem z Marcinem zbieraliśmy materiały do jego magisterki. Tym razem pojedliśmy trochę batonów i ruszyliśmy dalej, do Białowieży, bez większych przygód, raczej monotonnie kręcąc po szutrówkach.

Białowieżę objechaliśmy prawie całą w poszukiwaniu ciekawych lokali gastronomicznych, których nie było. Skończyło się na zapiekance i tortilli w barze na świeżym powietrzu (a więc przyjaznym rowerzystom). Ale co to była za zapiekanka! Nie żaden gniot z mrożonki. To była najlepsza zapiekanka, jaką jadłam w życiu, serio! Były na niej wielkie kawałki pieczarek, kukurydza, pomidor, świeży ogórek i kapusta pekińska!

Po tym posiłku z wolna potoczyliśmy się w stronę Miejsca Mocy, w którym naszą intuicję i wrażliwość spotęgowaliśmy wypijając na spółkę egzotyczne, litewskie piwo pszeniczne.

Tocząc się nadal niezbyt szybko przez wieczorne lasy dotarliśmy do Topiła, gdzie nabraliśmy wody i zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na nocleg. Niestety po drodze nie było żadnych żubrów w zasięgu wzroku.

Koło miejscowości Krugłe (zwane też Krągłym) znaleźliśmy miły zakątek pomiędzy młodnikami, na zielonej trawie. Grzesiek postanowił jeszcze wyjść na wieczorne bieganie i na szczęście nie zgubił się w lesie. Jakoś ciągnie nas chyba do spania na bagienkach, a może tu nie ma innych terenów? Wieczorem graliśmy w „państwa-miasta”, była też kategoria  coś rajdowego”. Coś rajdowego na E?

c.d.n.

piątek, 21 maja 2010

Podlasie - odcinek 2

Po zimnej nocy na szczęście obudziło nas słońce. Po drodze do Krynek zaczęliśmy kręcić jakieś śmieszne filmiki. W miasteczku posiedzieliśmy trochę na głównym placyku jedząc różne frykasy, takie jak kefir i wzbudzając zaciekawienie miejscowych. Dobrze zapamiętałam, że do Krynek jedzie się pod górę (i to z każdej strony). Do Kruszynian dojechaliśmy za to szybko, bo w dół. Koło meczetu spotkaliśmy przewodnika, który właśnie grabił liście. Oprowadził nas, wyczerpująco opowiadając nie tylko to, co miał w środku nagrane, ale też odpowiadając na wiele moich pytań. Potem ulegliśmy krótkiej refleksji nad przemijaniem na miejscowym mizarze (cmentarzu) i własnemu łakomstwu w tatarskiej knajpie, dość drogiej, choć faktycznie ciekawej. Tu miała miejsce straszna przygoda - klapka od aparatu wpadła Grześkowi pomiędzy greting tarasu i musieliśmy ją wyłowić przy pomocy wielkanocnych bazi! Dodatkowo obśliniły nam nasze rowerowe łydki dwa sympatyczne szczeniaki bokserów.

Co jedliśmy? Grześ degustował pieriekaczewnik (z akcentem na 3 sylabę od końca), czyli mięso pozawijane w taki jakby naleśnik. Ja dostałam porcję pierogów z ziemniakami, jajkiem na twardo, pietruszką i cebulą. Dobre to było, tylko mało, jak na kolarski standard.

Nieco posileni udaliśmy się drogą niekoniecznie najkrótszą, ale jak się później okazało - bardzo ciekawą, wzdłuż Świsłoczy. Wielkie otwarte przestrzenie, przypominające stepy i małe wioseczki zachwyciły Grzesia. Przed nami na niebie widać było burzowy armagedon - czarne chmury i zacieki deszczu! Jechaliśmy wprost w paszczę potwora. Od czasu do czasu coś kropiło, a my chowaliśmy się, a to pod świerki, a to pod okap drewnianej chaty. Pośród takiej zabawy w ciuciubabkę z deszczem upływały nam kolejne kilometry, aż dotarliśmy nad Podlaskie morze - Jezioro Siemianówka!

Pod okapem groźnych chmur wyglądało fantastycznie. W oddali szybowały różne ptaki. Nie wiedzieliśmy jeszcze, czy uda nam się dostać na drugą stronę na skróty - po nasypie kolejowym. Okazało się, że koło torów jest wygodna droga, która bliżej mostu przechodzi w urwistą perć. Odcinek czystej adrenaliny!

Za mostem uzupełniliśmy nasze zapasy o piwo na wieczór. Już bardzo blisko czekał na nas wybrany biwak - wieża widokowa nad samą wodą. W okolicy kręcili się wędkarze, których od czasu do czasu goniła policja. Wypakowaliśmy dobytek i przenieśliśmy się na górny podest wieży. Tam postawiliśmy namiot, żeby w nocy było cieplej i poszliśmy się myć. Grześ wybrał staw przy przepompowni, na którym unosiła się piana niewiadomego pochodzenia. Ja wybrałam jezioro, w którym pływała zdechła ryba. Wokół za to unosił się zapach nektaru kwitnących wierzb, darły dziób żurawie i latały czaple.

Wieczorem na dole odbyła się kameralna imprezka miejscowych metalowców, podczas której siedzieliśmy sobie na wieży i sączyliśmy własne napoje.

c.d.n.

czwartek, 20 maja 2010

Podlasie - odcinek 1

Pierwsza część relacji z wyjazdu rowerowego na Podlasie w kwietniu tego roku.

Naszą wycieczkę przez Podlasie zaczęliśmy w Czarnej Białostockiej, w kwietniowy poranek. Podróż mieliśmy komfortową - cały wagon rowerowy tylko dla siebie. Tuż przed docelową stacją zaczęła mnie ogarniać senność, bo wstaliśmy bardzo wcześnie.
W Czarnej powitało nas ostre słońce. Nagle spojrzałam na Grzesia i powiedziałam „Nie ruszaj się!" (wyobraźcie sobie jego minę!). Bo na ramieniu siedziała mu kózka, czyli taki leśny żuczek z przepięknymi czułkami, tak długimi, że nie zmieściłby się na dłoni (nie udało się również uchwycić go w całości na zdjęciu). Kózka trochę popiszczała, poskrzypiała i przeniosła się na nasz bagaż, na którym na gapę próbowała pojechać z nami do lasu.

Dość szybko opuściliśmy miasteczko, kupując jedynie nieco kalorii w przydrożnym sklepie. Grzesiek był rozczarowany ubogim asortymentem, ale uświadomiłam mu, że to jest właśnie wschód i żeby specjalnie nie liczył na jakieś rarytasy (rarytasy były, ale o tym potem).

Jechaliśmy sobie przez las, ucząc się balansować na obciążonych rowerach, ale drogi nie były złe. Pierwszym turystycznym przystankiem było arboretum w Kopnej Górze, które polecił nam Marcin. Jednak o tej porze roku, gdy liście dopiero nieśmiało wychylają się z pąków, nie robiło zbyt wielkiego wrażenia. W poszukiwaniu ciekawych doznań i urokliwych miejsc objechaliśmy je wzdłuż i wszerz, pokonując wiele wzniesień, w sumie treningowo.

Nieco rozczarowani ruszyliśmy asfaltem do Supraśla, gdzie Grześ liczył na paszę w legendarnej „Jarzębince". Zamknięte w poniedziałki! Co za porażka! Na pocieszenie w innej restauracji zamówiliśmy pyszny sernik i herbatę w eleganckich filiżankach. W łazience odkryłam, że już po pół dnia na rowerze mam kompletnie czarne ręce, nie wiedzieć od czego.

Sernik okazał się dla mnie strzałem w dziesiątkę. Tempo wyraźnie wzrosło i przez małe wioski prułam jak burza. Trafiliśmy na strasznie zapiaszczony Trakt Napoleoński, ten piach musiał sponiewierać słynną armię. 7 km przed Krynkami, które miały być celem tego dnia, znaleźliśmy fantastyczne miejsce, by się rozbić. Podmokłe bagienko, otoczone lasami, z jeleniem czyli akcentem przyrodniczym, ale też z wiatą i stolikami, a więc z akcentem cywilizacji. Nie mieliśmy wody, więc gotowaliśmy tę z bagienka. Nie powiem, co tam pływało. Spożyliśmy całkiem niezłe rzeczy - płatki gryczane z mozarellą i poprzekomarzaliśmy się, kto więcej marudził na trasie.

Grześ poszedł spać pod wiatą, by testować śpiwór. Ja rozbiłam namiot na nieco uginającym się gruncie. Z oddali dochodził klangor żurawi, a kumkanie rozochoconych żab tuż zza ścian namiotu. W końcu mają te swoje gody, nie?

c.d.n.