Pierwsza część relacji z wyjazdu rowerowego na Podlasie w kwietniu tego roku.
Naszą wycieczkę przez Podlasie zaczęliśmy w Czarnej Białostockiej, w kwietniowy poranek. Podróż mieliśmy komfortową - cały wagon rowerowy tylko dla siebie. Tuż przed docelową stacją zaczęła mnie ogarniać senność, bo wstaliśmy bardzo wcześnie.
W Czarnej powitało nas ostre słońce. Nagle spojrzałam na Grzesia i powiedziałam „Nie ruszaj się!" (wyobraźcie sobie jego minę!). Bo na ramieniu siedziała mu kózka, czyli taki leśny żuczek z przepięknymi czułkami, tak długimi, że nie zmieściłby się na dłoni (nie udało się również uchwycić go w całości na zdjęciu). Kózka trochę popiszczała, poskrzypiała i przeniosła się na nasz bagaż, na którym na gapę próbowała pojechać z nami do lasu.
Dość szybko opuściliśmy miasteczko, kupując jedynie nieco kalorii w przydrożnym sklepie. Grzesiek był rozczarowany ubogim asortymentem, ale uświadomiłam mu, że to jest właśnie wschód i żeby specjalnie nie liczył na jakieś rarytasy (rarytasy były, ale o tym potem).
Jechaliśmy sobie przez las, ucząc się balansować na obciążonych rowerach, ale drogi nie były złe. Pierwszym turystycznym przystankiem było arboretum w Kopnej Górze, które polecił nam Marcin. Jednak o tej porze roku, gdy liście dopiero nieśmiało wychylają się z pąków, nie robiło zbyt wielkiego wrażenia. W poszukiwaniu ciekawych doznań i urokliwych miejsc objechaliśmy je wzdłuż i wszerz, pokonując wiele wzniesień, w sumie treningowo.
Nieco rozczarowani ruszyliśmy asfaltem do Supraśla, gdzie Grześ liczył na paszę w legendarnej „Jarzębince". Zamknięte w poniedziałki! Co za porażka! Na pocieszenie w innej restauracji zamówiliśmy pyszny sernik i herbatę w eleganckich filiżankach. W łazience odkryłam, że już po pół dnia na rowerze mam kompletnie czarne ręce, nie wiedzieć od czego.
Sernik okazał się dla mnie strzałem w dziesiątkę. Tempo wyraźnie wzrosło i przez małe wioski prułam jak burza. Trafiliśmy na strasznie zapiaszczony Trakt Napoleoński, ten piach musiał sponiewierać słynną armię. 7 km przed Krynkami, które miały być celem tego dnia, znaleźliśmy fantastyczne miejsce, by się rozbić. Podmokłe bagienko, otoczone lasami, z jeleniem czyli akcentem przyrodniczym, ale też z wiatą i stolikami, a więc z akcentem cywilizacji. Nie mieliśmy wody, więc gotowaliśmy tę z bagienka. Nie powiem, co tam pływało. Spożyliśmy całkiem niezłe rzeczy - płatki gryczane z mozarellą i poprzekomarzaliśmy się, kto więcej marudził na trasie.
Grześ poszedł spać pod wiatą, by testować śpiwór. Ja rozbiłam namiot na nieco uginającym się gruncie. Z oddali dochodził klangor żurawi, a kumkanie rozochoconych żab tuż zza ścian namiotu. W końcu mają te swoje gody, nie?
c.d.n.
czwartek, 20 maja 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Przeczytałem wszystkie odcinki. Teraz mam ochotę się tam wybrać :)
OdpowiedzUsuńCała przyjemność po mojej stronie. Podlasie ma urok niesamowity, tam czas się zatrzymał, ale w tym pozytywnym znaczeniu.
OdpowiedzUsuńTraktem Napoleońskim nie jechałam aż tak daleko (znaczy się pod Krynki). Zresztą ja jestem niedzielnym rowerzystą ;) Znaczy się nie śmigam na zawody, jeżdżę lajtowo, po okolicy, czasem troszkę dalej.
OdpowiedzUsuń