Strony

środa, 27 stycznia 2010

Petro Travelerem NG?

Kategoria "Wyczyn Roku" w konkursie National Geographic Travelery 2009. Nominowani: KINGA BARANOWSKA, za zdobycie trzeciego szczytu świata - Kanczendzongi (8598 m n.p.m.). NATASZA CABAN - nominacja za samotny rejs dookoła świata. LESZEK CZARNECKI - za pobicie rekordu świata w długości nurkowania jaskiniowego. Po co o tym piszę? Bo została nam jeszcze jedna nominacja. I to jaka!
PIOTR KŁOSOWICZ - nominowany za zdobycie pięciu najwyższych szczytów andyjskich podczas rowerowej wyprawy przez Amerykę Południową.

Tak, tak! Nasz Petro staje w szranki z takimi znanymi personami jak Kinga Baranowska i Leszek Czarnecki w walce o to prestiżowe wyróżnienie. Nie chcę wartościować poszczególnych wyczynów, z pewnością każdy z nich to wielki wysiłek, ale... No, kurde! Przecież nie z każdym żeśmy wspólnie rajdowali, nie każdego poznaliśmy podczas zawodów, a Piotrka tak! To nasz człowiek! W dodatku jego wyprawa łączy to wszystko, co kochamy w rajdach - wielki wysiłek, wyzwanie i przełamywanie samego siebie. Piotrek pokazał, że nawet mając wielkie, z pozoru nierealne marzenie, jeśli naprawdę mocno tego pragniemy, to jesteśmy w stanie je zrealizować.

Cytując Piotrka:

„Wbrew pozorom to proste, najpierw trzeba mieć marzenie, potem zacząć myśleć o nim jako o czymś realnym, aż wreszcie przejść do realizacji. Kluczowe jest to mentalne przejście od marzenia do realizacji - resztę przeszkód jakoś da się zwykle pokonać."

Głosujmy więc na Piotrka i zacznijmy myśleć o tych naszych marzeniach, małych i dużych, jak o czymś realnym i przejdźmy wreszcie do ich realizacji!

Więcej informacji o Travelerach w tym miejscu .

Link do bardzo fajnego filmu i zdjęć z wyprawy: tutaj


PS. To byłem ja, Kuerti, Ula przejęła władzę na PK4 to musiałem znaleźć sobie nową przystań ;) .

niedziela, 24 stycznia 2010

Dobrze, gdzie nas nie ma...

Gęsta chmura pary wodnej przesłania skonfudowanego kierowcę czerwonego opla. Inni, stojąc w korku, z niepokojem spoglądają to na termometry, to na wskaźniki temperatury silnika, zastanawiając się, jak długo jeszcze wytrzymają chłodnice. Korek, jak każdy korek, wydaje się nie mieć końca. Kto nie ma klimy, przypieka się w aucie jak kurczak na rożnie. Rtęć kolejny już dzień sięga +36°C, a w asfalcie zostają ślady butów.
Biegnę sobie, wolna od klimy i chłodnic, rozgrzanym chodnikiem, powietrze drga nad ulicą jak nad pustynią. Koniki polne ledwo dają radę odbić się ze źdźbła na źdźbło. Nad bocznymi uliczkami unosi się kurz. Na niebie ani jednej chmurki. Pali słońce, złe, śródziemnomorskie, zwrotnikowe słońce, które do nas zawitało. Trawa utraciła całą wiosenną sprężystość, żółta i sucha łamie się przy najlżejszym ruchu. Myślę sobie, że w lesie musi być lepiej, pot spływa po czole, zalewa oczy, koszulka lepi się do pleców. Ale w lesie powietrze stoi, wcale nie jest chłodniej. Śmieją się ze mnie sroki, a może już dopadły mnie omamy? Przed oczami, obok mroczków, pojawiają się wizje jakiś lochów albo jaskiń, w których można by nieco zmarznąć, dostać gęsiej skórki, posiedzieć na kamieniu. Ukochane ruiny w Czersku? A może jakieś miasteczko o grubych, naprawdę grubych murach? Z niepokojem sięgam po buteleczkę z wodą - ostatni łyk! Wskoczyłabym do jakiejś rzeki, wypiłabym całe wiadro, a tu tylko piach i piach, wyschnięty, przedeptany. Muchy leniwie podnoszą się z ziemi i zaczynają krążyć nad głową... Byle do zimy! Do zimy!

piątek, 15 stycznia 2010

Miasto Artystów

Był 7 stycznia. Świat, jak zawsze o tej porze, oczekiwał cudownego samonaprawienia. Bernard Helios wyjrzał w ciemność przez okno pociągu, który wolniutko wtaczał się na dworzec. Duże, mokre płatki lepiącego się śniegu ciężko opadały na perony i czekających ludzi. Przyjechał do Miasta Artystów z dalekiej wyspy, na której śnieg był rzadkością, za to szalała mafia. Nie wiedział jeszcze, czy lubi zimę, czy nie. Była mu w zasadzie obojętna, czekało go tylko kilka kroków do przejścia podziemnego. Co prawda zimne płatki zaatakowały go wpadając za kołnierz, ale za to dalekie neony na hotelach błyszczały obiecująco jak silmarile.
Bernard był artystą, lecz nie lubił mieć wielu rzeczy, wszystko mieściło się w małym plecaku i kiedy go niósł, nie czuł prawie ciężaru. Przejście podziemne łączyło perony długą, prostą linią, ale Bernard nie miał pojęcia, w którą stronę się skierować - był tu pierwszy raz. Ludzie mimo późnej pory dążyli w pośpiechu to tu, to tam, nie zwracając na niego uwagi. Gdy próbował kogoś zagadnąć, ten odburkiwał coś i zaraz uciekał. Nie lepiej poszło mu z handlarkami, które w oszklonych wózkach rozwoziły słodkie ciastka i drobne pamiątki. W końcu jedna babinka, pomarszczona jak wyschnięte jabłko, skierowała go ku długiej pochylni prowadzącej w górę. Wydawało mu się, że powinien wyjść na powierzchnię, ale znalazł się w kolejnym długim korytarzu, skąd można było zejść na niezliczone perony. Powoli zaczynał tracić orientację, dworzec okazał się większy niż mogło się z początku wydawać, korytarze, schody i przejścia ciągnęły się we wszystkich kierunkach, na różnych poziomach. Na próżno wypatrywał jakiś tabliczek, wskazówek, mapy, a zagadnięte osoby nie bardzo potrafiły mu pomóc, lub zwyczajnie nie chciały. Kiedy próbował pójść za kimś, zwykle okazywało się, że ten wsiadł do windy, zanim Helios zdążył dopaść drzwi, albo znikał w tłumie, jakby się rozpłynął. Tracąc z wolna nadzieję, Bernard kupił w całodobowym sklepie kanapki i coś do picia i postanowił zdrzemnąć się na ławce. Może jutro przyniesie mu więcej szczęścia, a może naszkicuje sobie plan tych niekończących się podziemi?
Jednak ani jutro, ani następnego dnia, nie udało się Bernardowi wyjść do Miasta. Był jednak spokojny, niczego mu nie brakowało. Przywykł już do dworcowego zapachu, znalazł łazienkę, w której można było się umyć, znalazł kilka niedrogich barów, gdzie można było zjeść potrawy z całego chyba świata. Zaglądał od czasu do czasu do kiosków, żeby przejrzeć nagłówki gazet, ale wkrótce przestały go ciekawić doniesienia z górnego świata, który wydawał się coraz bardziej nierealny, w miarę jak upływał czas. Po kilku dniach po raz pierwszy natknął się na Gołębi Gang, który nic sobie nie robił z rzucanych w niego mioteł i koszy na śmieci. Przez głowę przemknęła mu wtedy myśl, że przecież mógłby udać się za gołębiami w stronę wyjścia. Nie był jednak w stanie biec tak szybko, jak one leciały, siejąc popłoch tak wśród podróżnych, jak i kramarzy. Wkrótce zniknęły za jakimś zakrętem, a on został zdyszany na środku przejścia.
Nie mogąc się wydostać, Bernard postanowił wykorzystać ten czas, którego jak się wydawało, miał aż za dużo. Jak już wspomniałam, był artystą. Potrafił rysować tak doskonale, że drzewa na jego obrazach zdawały się poruszać liśćmi, chmury płynąć po niebie, a budynki były tak przestrzenne, że patrzący mimowolnie dotykał kartki, by sprawdzić, czy to naprawdę tylko kawałek papieru. Ale najlepiej potrafił Bernard rysować ludzi, w mgnieniu oka odgadując ich skryte emocje, tak że po skończonej sesji model wykrzykiwał zwykle "To ja! Jakbym się w lustrze widział!".
W jednaj z poczekalni, które otwierano w ciągu dnia, co było oczywiście umowne, gdyż ten świat nie znał dni ani nocy, Bernard urządził sobie stanowisko pracy. Początkowo rysował tylko Miasto Artystów takie, jakie zapamiętał z kolorowych pocztówek, jednak na jego obrazkach było ono lepsze, piękniejsze, wyrazistsze, pełne światła, cieni i tajemnicy. Czasem dosiadał się ktoś i mówił na przykład "Ta kamienica ma pięć okien, a nie cztery" albo "Tu brakuje gargulca", na co Bernard czerwienił się, pochylał głowę i poprawiał detale. Zwykle jednak przechodnie podziwiali łatwość, z jaką potrafił nadać perspektywę ulicom i oddać pogodę, czy było to ostre słońce, czy rzęsisty deszcz. Nie brakło nigdy chętnych, by kupić ten czy inny obrazek. Bernard nie miał zwyczaju, by zatrzymywać swoje prace, nie miał duszy kolekcjonera, nigdy nie liczył, ile ich narysował. Bywały dni, kiedy było ich kilka, czasem malował zamówione portrety, czasem nie rysował w ogóle, kiedy skończył mu się papier i musiał przemierzyć dworzec wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu sklepu mającego w ofercie bloki rysunkowe. Ciągle jeszcze gubił się i nie potrafił spamiętać tego całego podziemnego labiryntu.
Od czasu do czasu nachodziła go tęsknota, by wydostać się do Miasta, albo by wrócić na wyspę. Ten przedłużający się pobyt na dworcu trwał i trwał, co uświadomiły mu wiadra tulipanów koło kiosków z prasą i pojawiające się kobiety w cienkich sukienkach. Nie próbował zresztą iść za żadną z nich, bo wiedział, że na nic się to nie zda.
Pewnego dnia wsiadł do windy, ta jednak po kilku sekundach zatrzymała się między piętrami. Dobrze, że chwilę wcześniej kupił kebab i dużą herbatę. Jak zawsze miał ze sobą wszystkie swoje rzeczy, również blok i ołówki. Podczas długiej awarii windy stworzył swoje najlepsze prace: psa na rynku, kobiety kupujące korale i zderzenie dorożek.
Po tygodniu winda ruszyła w górę, zabierając Bernarda na poziom nadziemnych peronów. Pomyślał, że to szansa, by wyjechać z Miasta, które nie chciało go wpuścić, a teraz także wypuścić. Peron był pusty, wiadomo jednak, że na każdy peron prędzej czy później zajedzie jakiś pociąg. Wyglądało jednak na to, że trafił na jakiś boczny, zapomniany przez dróżników tor. Minęło wiele godzin, nadszedł wieczór, z nim chłód, i rad - nie rad Bernard wrócił z niczym. Poza tym zgłodniał był trochę, bo kebab skończył się dwa dni wcześniej.
Po tym zdarzeniu coś się zmieniło. Ogarnęła go niechęć do Miasta i zamiast rysować wciąż te same zabytki, ulice, tramwaje i rynek, których nigdy nie widział na własne oczy, zaczął szkicować to, co miał pod ręką. Przenosił się to tu, to tam, i po jakimś czasie nie było takiego miejsca na dworcu, które nie byłoby jeszcze tematem jego rysunku. Nawet najpodlejsza budka z hod-dogami, nawet najstarsza handlarka, nawet gołębie szybkie jak błyskawica, wszystko zostało narysowane, wszystkie przejścia przemierzone, wszystkie windy, schody, podziemne perony, łączniki, automaty z biletami... Ledwo zauważył, że przyszła jesień, a zaraz potem zima, z niektórych korytarzy zaczęło powiewać przenikliwym chłodem. W kioskach pojawiły się bombki i niedługo tłumy podróżnych zaczęły przelewać się wszystkimi przejściami. Bernard tkwił pośród tego zamętu, tym bardziej spokojny, im szybciej biegali ludzie, im głośniej przez megafony oznajmiano opóźnione z powodu zasp pociągi. Tego dnia podczas swojego obchodu, poszukując miejsca, którego jeszcze nie znał, trafił na powierzchnię, na jeden z dalekich peronów. Zastał tam grupę podróżnych, stojących na ubitym śniegu, rozgrzewających się podskokami i chowających twarze za szalikami. Mróz był siarczysty, pociąg oczywiście spóźniony, ale dzięki temu udało mu się na niego zdążyć.
Był 7 stycznia. Świat, jak zawsze o tej porze, oczekiwał cudownego samonaprawienia. Na peron wreszcie wjechała oczekiwana długo lokomotywa, ciągnąc wagony, których boczne tablice głosiły "Miasto Artystów - Tchórzofretki Ex". Bez biletu, ale bez żadnego wahania Bernard Helios złapał za oblodzoną poręcz i wspiął się na wąskie schodki najbliższego wagonu...

środa, 13 stycznia 2010

Bez półśrodków

Kilka nowych porzekadeł:

"Masz mrówki w domu - spal dom"
"Nie możesz znaleźć punktu - podrzyj mapę"
"Nie mieścisz się w limitach - wyrzuć zegarek"
"Twój znajomy nie chce Cię odwiedzić - zabierz mu klucze do domu"
"Śnieg zasypał Twoją miejscowość - zostań Yeti"
"Pociąg stoi w polu - wykolej go"
"Nie możesz otworzyć słoika - rozbij go"