Strony

czwartek, 31 grudnia 2009

piątek, 25 grudnia 2009

Goretex kontra "focze skórki"

W przewidywaniu rychłej odwilży dobry Aniołek z Wilanowa umieścił pod choinką wymarzone przeze mnie wodoodporne skarpetki SealSkinz w stosownym rozmiarze M (odpowiednik 39). Dziękuję! Już po wyjęciu ich z eleganckiej opakówki zaczęłam dokładnie je oglądać, nie dowierzając, by coś mogło być jednocześnie elastyczne, wodoodporne, oddychające, ciepłe itd. Czego to ludzie nie wymyślą? Pod światło nie dało się ich prawie przejrzeć, prześwity minimalne. Materiał z zewnątrz wydawał się szorstki, w neoprenowym klimacie. Pierwsze wrażenie to ich spora grubość - w końcu mają trzy warstwy. Wewnętrzna - zaskakująco przyjemne merino. Kształt skarpet wydał mi się słabo wyprofilowany, przypominając trochę szyte kiedyś skarpety z polaru (worek z ledwo zaznaczoną piętą). Jednak po założeniu butów bardzo dobrze dopasowały się do stopy i to wrażenie znikło.

Na test wybraliśmy się dzisiaj do Kabat. Lwia część 17-kilometrowej pobiegawki wiodła po leśnych drogach pokrytych lodem i warstwą wody oraz po nasiąkniętym wodą gruncie. Mimo wczesnej pory - około 18.00, cały las mieliśmy do wyłącznej dyspozycji, nie spotykając nikogo. Założyłam "focze skórki", a na to zwykłe letnie siateczkowe Salomony, Sahib zaś wskoczył w Salomony z goretexem. Jego wodoodporność sięgała zatem kostki, moja - do pół łydki, prawie jak w kaloszach. Dzisiejsza temperatura +10°C okazała się być może graniczną, w której da się w SealSkinzach wytrzymać. Od samego początku było mi ciepło w stopy, które przy bieganiu praktycznie nie marzną (co innego na rowerze). Mimo to stopy nie pociły się bardziej niż w zwykłych skarpetkach.

Na szczęście w lesie czekały już pierwsze kałuże, do których zaczęłam ochoczo wskakiwać. Lodowata woda natychmiast przemoczyła buty, a ja tylko czekałam aż przedrze się przez skarpety. Ale nie doczekałam się! Jedyne wrażenie to lekki chłód, jednak woda bardzo szybko podgrzewała się w butach i biegło się jak w najsuchszy letni dzień. Na koniec przebiegliśmy jeszcze polami, gdzie również stały głębokie kałuże. Sahib postanowił jednak przemoczyć swoje goretexy, stojąc w jednej kałuży zbyt długo, więc z tej pierwszej potyczki "focze skórki" wyszły górą, a ja po przyjściu do domu miałam zupełnie suche nogi.

Oczywiście to skarpety na specjalne okazje, nie mam zamiaru zajeździć ich na treningach (kosztują tyle co dwie, a nawet trzy pary zaawansowanych skarpet z wełny). Myślę, że w niższej temperaturze albo na rowerze będą się sprawowały idealnie. Jedyne co mnie martwi, to ich trwałość - w końcu każde mechaniczne uszkodzenie membrany powoduje w tym przypadku utratę właściwości. Na koniec dodam, że są ładne, czarne i wykończone niebieskim szlaczkiem.

Tylko jak to będzie - kończyć rajd z suchymi nogami?

czwartek, 24 grudnia 2009

Kokosowe śnieżki


Kulki kokosowe to potrawa ostatniej szansy dla tych, którzy jeszcze nie zaczęli świątecznych przygotowań. Robi się je błyskawicznie, są masakrycznie słodkie, a cała rodzina mówi: "O! Przyjechało raffalllello!" - i to w trzech wariantach! Przepis ten dostałam kiedyś od koleżanki Kasi B. i wprowadziłam swoje modyfikacje.

Potrzebne będą: 5 szklanek wiórków kokosowych, puszka mleka skondensowanego słodzonego, 2 łyżeczki cukru waniliowego, 1/3 tabliczki gorzkiej czekolady, łyżka kakako.

Wiórki mieszamy z mlekiem i cukrem waniliowym, 1/3 masy odkładamy, 1/3 mieszamy z posiekaną drobno gorzką czekoladą, 1/3 zaś z kakao. W tym czasie grzejemy piekarnik do 180°C. Ze wszystkich trzech mas formujemy kulki i układamy na papierze albo w takich fantazyjnych "sukienkach" jak na zdjęciu. Pieczemy krótko - jakieś 5-10 minut (jak widać moje zarumieniły się trochę za bardzo).

Tips&tricks:
• przy formowaniu kulek co jakiś czas warto zwilżyć ręce wodą - łatwiej toczyć kulki,
• jeśli nie mamy "sukienek", to zostawmy trochę miejsca pomiędzy kulkami, żeby się nie skleiły,
• możliwe są oczywiście inne warianty - na próbę niektóre na przykład polałam sokiem malinowym.

Udanych wypieków!

piątek, 18 grudnia 2009

Zimowy Konkurs - rozstrzygnięty!

Konkurs okazał się trudny - to chyba dobrze, bo kto chciałby jakieś audio-tele? Znalazła się jednak ósemka wspaniałych, którym udało się odgadnąć, niektórym nawet bez słów pomocniczych. Dziękuję wszystkim, którzy odważyli się spróbować! Nie jest to ani donica z odpływami; ani świecznik; ani forma do odlewania podków; ani narzędzie do podkuwania fok; ani guzik, ani nocnik; ani podkowa; ani pułapka na wilki; ani żarna; ani maselnica; ani czajnik, na którym stanął koń; ani coś, co się przyczepia koniowi do nogi, jak ma jedną krótszą; ani "cykato do bambuko" (?); nie jest to również pokrywka do grenlandzkiego naczynia do przechowywania afrodyzjaków...

Oto podpowiedzi:
...Na wprost niego wznosiła się olbrzymia, wyciosana z jednego kawałka drewna rakieta kosmiczna...
...Co może być lepszego niż zapach cynamonowego ciasta, gdy za oknem szaleje śnieżna zawieja?...
...niezależnie od tego, jak błyszczącą miał zbroję i jak bogaty rząd konia...


Tak, tak! Rakieta śnieżna dla konia - to prawidłowa odpowiedź. Już słyszę jak mówicie "ale to było proste!" Uznałam też odpowiedź Pawła, który co prawda bardzo bał się użyć słowa "rakieta", ale bezbłędnie odgadł przeznaczenie przedmiotu. A teraz losowanko... Komu dziś szczęście sprzyja - losuje sierotka-Sahib. Kuerti - gratulacje!




Jeszcze kilka ciekawych zdjęć dawnych rakiet śnieżnych dla koni i "człowieków" ;) Zdjęcia zostały zrobione z muzeum w Umea, w Szwecji, a ich autorem jest Lis Sahib. Może kogoś zainspirują przed zawodami na Turbaczu? Aby zaostrzyć Waszą ciekawość, już teraz zdradzę, że zdobyłam bardzo ciekawy przedmiot, który będzie tematem konkursu na wiosnę.

czwartek, 17 grudnia 2009

Jak w Narni

Nareszcie! Prawdziwa zima, śnieg i bałwany zawitały na ulicę Zimową! Bieganie po zaspach przypomniało mi, jak fajnie się zimą napiera. Na razie się cieszę, choć pewnie w najbliższą sobotę będę miała okazję zmienić zdanie... Trzymajcie kciuki! A tymczasem? Już za 24 godziny, w czwartek o północy zakończenie konkursu i losowanie nagrody - wciąż jeszcze macie szansę na wygraną. Odpowiedzi - i te śmieszne, i te właściwe przesyłajcie mailem.

środa, 9 grudnia 2009

Świąteczny big wall


(Podobno Zimowy Konkurs okazał się trudny. Wychodząc więc naprzeciw tym, którzy mimo to spróbują odgadnąć cóż to za tajemniczy przedmiot, zamieszczam trzeci i OSTATNI z tekstów-podpowiedzi. Jedno ze słów użytych w tekście pojawia się także w nazwie konkursowego przedmiotu. Dodam, że to słowo kluczowe, a poza tym trzeba dodać jeszcze jeden przyimek. Teraz powinno być z górki. Powodzenia!)

Wielkimi krokami zbliżały się święta. Niektóre leśne zwierzęta czyniły radosne przygotowania, a inne w tym czasie ciężko pracowały, tak to już bywa na świecie. Małyjeż, który pochodził z bardzo biednej rodziny jeży (wszystkie jeże są biedne), pomagał swojemu starszemu bratu Ostrzakowi. Całymi dniami wędrowali po lesie, dostarczając do norek różne przesyłki, gdyż pracowali jako kurierzy. Ostrzak nosił większe paczki, a mniejsze wrzucał na grzbiet młodszego braciszka. Tak jakoś dzielili się robotą i razem dawali radę, pomimo że śnieg padał i padał, i wciąż na nowo zasypywał ich dróżki.

Pewnego dnia skończyli o 20.00, wcześniej niż zwykle, aby wybrać się na świąteczny jarmark na rozległej leśnej polanie. Czegóż tam nie było! Bobry, dzięcioły, korniki, żuki gnojarze, pszczoły - każdy oferował to, co robił przez cały rok i teraz można było kupić naprawdę niesamowite rzeczy. Oczywiście jeży nie było na nic stać, ale mogli przynajmniej popatrzeć za darmo. Bobry przyniosły huśtawki i karuzele z wierzbowych gałęzi, korniki handlowały guzikami, wiewiórki sprzedawały czekoladowe łosie i prażoną buczynę, a dzięcioły... dzięcioły miały coś, na widok czego Małemujeżowi zaświeciły się oczy i stanął z rozdziawionym pyszczkiem, niezdolny nawet wyrazić swego zachwytu. Na wprost niego wznosiła się olbrzymia, wyciosana z jednego kawałka drewna rakieta kosmiczna, w której siedzieli udatnie wystrugani bohaterowie dobranocki "Dziki w kosmosie"! Małyjeż tkwił przed straganem jak zaczarowany. Oddałby wszystko za taką rakietę! Był jeszcze tak mały, że mógłby wchodzić do środka i siedzieć za pulpitem sterowniczym obok kapitana statku! Jednak Ostrzak się niecierpliwił, zmęczony po całym dniu biegania po lesie, w końcu odciągnął braciszka i zabrał do domu. Małyjeż był bardzo smutny, tym smutniejszy, im bliżej było choinki. Wiedział, że rakiety na pewno pod nią nie znajdzie...

Nareszcie nadszedł długo oczekiwany dzień. Liczna rodzina jeży zasiadła do swojej skromnej kolacji, a na malutkiej choince zrobionej ze świerkowej gałązki wisiały kawałki włóczek, kilka zasuszonych jabłek i kolorowe nasiona trzmieliny. Małyjeż mimo wszystko był ciekawy, czy dostanie jakiś prezent, i czy będą to jak zwykle wełniane skarpetki. Jakież było jego zdziwienie, gdy przeznaczony dla niego pakunek okazał się dość ciężki, pomimo małych rozmiarów! Z niecierpliwością rozwinął papier i po chwili trzymał w łapce cudaczne przedmioty - zakrzywione metalowe kolce, do których przymocowano paski i sprzączki. Oprócz tego paczka zawierała kolorowy balonik. Nie miał zielonego pojęcia, do czego mógłby służyć ten zestaw! Na widok miny Małegojeża Ostrzak roześmiał się. "Jeszcze trochę cierpliwości, mój mały! Wkrótce wszystkiego się dowiesz." Nie pozwolił mu też na razie nadmuchać balonika. Małyjeż smętnie zwiesił głowę, więc Tatojeż zaintonował pierwszą z tradycyjnych jeżowych pieśni, które można śpiewać i śpiewać, choćby i do rana.

Jednak Ostrzak miał zupełnie inny plan niż rodzinne biesiadowanie. Mrugnął na braciszka, by poszedł za nim. Małyjeż, niezwykle zaintrygowany, wymknął się z norki, zabrawszy swój dziwny prezent i poszli w ciemny las, oświetlony tylko gdzieniegdzie przez niewielkie ogniska, które rozpaliły leśne myszy. Ostrzak niósł na plecach jakiś tobołek. Kiedy doszli pod najwyższą sosnę rosnącą w lesie, wszystko się wyjaśniło. "To drzewołazy, mój mały! Dzięki nim będziemy mogli wdrapać się na każde drzewo, jak wiewiórki!". Małyjeż, naśladując we wszystkim brata, przywdział swoje drzewołazy i opasał się liną, której drugi koniec zawiązał w pasie Ostrzak. Rozpoczęli wspinaczkę.

Noc nie była ani bardzo ciemna, ani bardzo jasna. Jeże świetnie widzą po ciemku, więc nocna wspinaczka nie sprawiała im kłopotu. Prowadził oczywiście Ostrzak, wynajdując odpowiednie szczeliny w korze, by dało się klinować metalowe kolce. Czasem musiał czekać na Małegojeża, który sapał i sapał, ale dzielnie napierał do góry. Gdy dotarli do pierwszych bocznych konarów, usiedli by przekąsić suszone jabłka zabrane z norki, tradycyjnego jeżowego liofa. Powoli zaczynało się rozwidniać. Obok nich bezszelestnie przefrunęła nieco zdziwiona sowa i tylko pokręciła głową na sowi sposób. "Co też ta młodzież dzisiaj wyczynia! Widział to kto? Jeże na drzewie!". Oni jednak nie zwrócili na nią uwagi, pochłonięci pokonywaniem grawitacji. Teraz wspinało się łatwiej, bo co i rusz pojawiały się boczne gałęzie, na których można było odpocząć. Mijały kolejne metry, gałązki robiły się coraz cieńsze i cieńsze, aż wreszcie...

... aż wreszcie dotarli na sam wierzchołek! Słońce właśnie wschodziło, złocąc czubki drzew, a niebo różowiło się jak jarmarczny lizak. Pod nimi leżała cała kraina - przysypane śniegiem ostępy, które codziennie przemierzali wzdłuż i wszerz, małe polanki i wijąca się rzeka z bobrowymi żeremiami. Małyjeż zaniemówił z wrażenia! Żaden jeż z ich lasu nigdy nie widział czegoś podobnego! To było lepsze niż drewniana rakieta, lepsze niż figurki dzików, niż cokolwiek, co mógł sobie wyobrazić. A przecież nie był to jeszcze koniec przygody! Teraz trzeba było dostać się z powrotem na dół. Balonik! Nagle Małyjeż przypomniał sobie o tym kolorowym kawałku gumy, który niósł w kieszeni. Ostrzak wyjął drugi - trochę większy. Nadmuchali obydwa i na "trzy, cztery" sfrunęli, wolno szybując, prosto pod drzwi swojej norki, w samą porę, by dostać talerz pysznej świątecznej owsianki, którą przygotowała ich Mama.

Małyjeż i Ostrzak odbyli potem niejedną wspólną wspinaczkę na rozmaite leśne drzewa, zimą i latem, w dzień i w nocy, i przeżyli mnóstwo przygód. Spotkali groźne kuny, a nawet rosomaka z dalekiej krainy, uratowali małą wiewiórkę, zdobyli wielką sławę i napisali książkę, ale to już zupełnie inna opowieść.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Jabłko tarte, jabłkowa tarta


(Podobno Zimowy Konkurs okazał się trudny. Wychodząc więc naprzeciw tym, którzy mimo to spróbują odgadnąć cóż to za tajemniczy przedmiot, zamieszczam drugi z TRZECH tekstów-podpowiedzi. Jedno ze słów użytych w tekście pojawia się także w nazwie konkursowego przedmiotu. Smacznego!)

Nie mam pojęcia, skąd pochodzi dziwaczne słowo "tarta". Pewnie z obcych języków, ale mi zawsze kojarzyło się z tarciem na tarce. To bez znaczenia, liczy się efekt, a przepis który dziś zamieszczam, jest banalnie prosty i szybki. Nie osiągnął ideału jednominutowości, ale jest go bliski. Co może być lepszego niż zapach cynamonowego ciasta, gdy za oknem szaleje śnieżna zawieja? To zdecydowanie zimowa przekąska i zupełnie nieoptymalna dla tych, którzy wcinają tylko białka i tłuszcze.

Na ciasto potrzebne będą:
mąka razowa ok. 0,25 kg (lub nieco wiecej, jeśli się lepi), 1/3-1/2 kostki margaryny, 1 jajko, cukier brązowy - 3 łyżki, nieco cukru waniliowego, proszek do pieczenia - płaska łyżeczka, kakao - 2 łyżeczki.

A na wierzch:
kwaśne jabłko, miód od pszczół, sułtańskie rodzynki-giganty, siekane migdały i/lub orzechy, cynamon (trochę, czyli nie cała paczka!).

Do tego najlepiej forma do tarty ze śmiesznym wyjmowanym denkiem. Ciasto zagniatamy, jeśli nie spieszy nam się, to możemy je wstawić do lodówki, by stwardniało. W tym czasie rozgrzewamy piekarnik do temperatury 180-200°, a jabłko ścieramy na grubej tarce. Dodajemy do niego wedle uznania miód, opłukane rodzynki, cynamon i posiekane migdały. Ten mix niech sobie w misce poleży i "przegryzie się". Ciasto wyjmujemy z lodówki i wylepiamy nim formę do tarty. Podana tu ilość wystarczy na formę o średnicy 25-35 cm. Najpierw pieczemy samo ciasto, przez ok. 10-15 min., w zależności od grubości. Na chwilę wyjmujemy, nakładamy jabłkową paćkę i ponownie wstawiamy do piekarnika, pilnując, by się nie spaliło.

niedziela, 6 grudnia 2009

Zaczarowany Wilk


(Podobno Zimowy Konkurs okazał się trudny. Wychodząc więc naprzeciw tym, którzy mimo to spróbują odgadnąć cóż to za tajemniczy przedmiot, zamieszczam pierwszy z TRZECH tekstów-podpowiedzi. Jedno ze słów użytych w tej historii pojawia się także w nazwie konkursowego przedmiotu. Życzę miłej lektury!)

Księżniczka mieszkała samotnie w wysokiej wieży, z której mogła obserwować świat na wiele kilometrów wokół. W starym sadzie rosły jabłonie, a jej jedynym towarzyszem był Pies, duży i dość mądry, jak na psa. Księżniczka była smutna i trochę już zrezygnowana, bo co jakiś rycerz przyjeżdżał na koniu, to okazywał się niestety ni mniej, ni więcej niż po prostu osłem, niezależnie od tego, jak błyszczącą miał zbroję i jak bogaty rząd konia. Pies księżniczki był wystarczająco mądry, by poczuć to od razu (do tego nie potrzeba wielkiej mądrości) i obszczekiwał delikwentów, przez co jeszcze bardziej plątał im się język i wychodzili już nie tylko na osłów, lecz wręcz na kapuścianych głąbów.

Pewnego razu, gdy Księżniczka zabijała nudę oddając się w hamaku lekturze ulubionych książek, zauważyła nagle, że Pies bawi się nieopodal z Wilkiem, który pojawił się nie wiedzieć skąd! Zlękła się i zaczęła się zastanawiać, jak przegonić intruza. Nigdy nie wiadomo, czy taki Wilk nie jest wściekły albo czy nie zrobi krzywdy jej albo jej Psu. Jednak Pies popatrzył na nią tak żałośnie, że dała sobie spokój. Odtąd Wilk został częstym gościem w ogrodzie Księżniczki. Brykał razem z Psem albo siadał i wodził za nią wzrokiem, gdy zbierała jabłka lub podlewała malwy. Czasem Wilk przynosił jej z lasu szyszki albo różne osobliwości, a to grzyba na dwóch nóżkach, a to kwiat paproci, a to kamień w kształcie serca, to znów gniazdo kukułki albo gwiazdojada z leśnych oparzelisk.

Wilk potrafił też zniknąć na całe długie tygodnie, kiedy biegał daleko w las w sobie tylko znanych wilczych sprawach. Księżniczka i Pies siedzieli wtedy smutni albo przesypiali całe dnie. Z nastaniem jesieni Wilk jednak powrócił i znów czas płynął pod znakiem swobodnego przemijania w rytmie żółtych opadających liści.

Aż nadszedł dzień, gdy Księżniczka została zaproszona na potańcówkę do starego zamku położonego za lasem. Niewiele miała rozrywek - bardzo się zatem ucieszyła! Uszyła sobie piękną sukienkę, zabrała też sweterek, bo zamierzała wracać nocą i mogło być trochę chłodnawo. Ale jak tu samej nocą wracać? Księżniczka nie była strachliwa, miała zresztą miecz, ale dla towarzystwa postanowiła zabrać Psa. W lesie odkryła, że w pewnej odległości za nimi podąża Wilk. Pies zaczął się ociągać, a Księżniczka zrozumiała, że i Wilk ma wielką ochotę wybrać się z nimi na zabawę. Poczekała więc na nich, popatrzyła Wilkowi prosto w oczy i powiedziała, że zabierze go ze sobą, jeśli ten obieca nie zrobić nikomu krzywdy. Mógłby udawać drugiego psa. Wilk kiwnął głową, ruszyli dalej i wkrótce przybyli na zamek.

Bal już trwał - taki jak we wszystkich bajkach, więc nie ma potrzeby, by dokładniej go opisywać. Księżniczka tańcowała z wieloma kawalerami, a w tym czasie Pies i Wilk siedzieli pod stołem, ukryci pod długim, zwisającym obrusem. Pies objadł się i zasnął, podczas gdy Wilk nic nie jadł i śledził Księżniczkę jarzącymi się ślepiami. Gdyby ktoś zajrzał pod stół, srodze by się zdziwił lub pomyślał by może, że nadużył mocnych trunków! Wilk oszalał z zazdrości! Nie mógł znieść widoku Księżniczki, której jasna sukienka wirowała jak malwa, gdy coraz to nowy osioł, czy też kapuściany głąb obejmował ją w pasie. Ale co mógł zrobić w wilczej skórze - przecież obiecał, że nikogo nie tknie! W końcu nie wytrzymał udręki, chyłkiem wymknął się spod stołu i pobiegł na samą górę, aż na blanki, gotów rzucić się w rozpaczy do fosy i zakończyć smutny żywot.

Jakież było jego zdziwienie, gdy oparł na murze przednie łapy - nie były to już wilcze łapy, miał ludzkie ręce! Nieco włochate, ale z całą pewnością ręce. Ze zdziwieniem popatrzył po sobie - był człowiekiem. Został odczarowany! Stał nagi na murach, a zimny październikowy wiatr szybko zaczął dawać mu się we znaki, wszak nie miał już futra. Wilcza skóra leżała nieopodal. Wilk zawinął się w nią i ruszył z powrotem do sali, w której w najlepsze trwała zabawa. Po drodze, biegnąc niekończącymi się korytarzami, widział swoją postać odbitą w olbrzymich zwierciadłach. Wyglądał jeszcze jak dzikus, włochaty, rozczochrany i okryty skórą, jednak każdy by przyznał, że był przy tym atrakcyjnym, postawnym młodzieńcem. Poza tym wiedział dokładnie, czego chce - nareszcie mógł zdobyć Księżniczkę!

Kiedy wpadł do sali, muzyka ustała, a po kilku chwilach niesamowitej ciszy tłum w popłochu zaczął uciekać we wszystkie strony. Tylko Pies, obudzony rwetesem, przeciągnął się i wyjrzał spod obrusa. Rozpoznał Wilka i bez wahania podbiegł do niego, radośnie merdając ogonem. Księżniczka nie uciekła - została na środku parkietu, zdziwiona, lecz nie przestraszona. Wilk podszedł do niej, wziął ją za rękę i zdjąwszy ze ściany latający kobierzec (w każdym zamku wisi taki kobierzec, tylko trzeba wiedzieć, który to) zabrał ją i jej Psa do Domu.

czwartek, 3 grudnia 2009

Zimowy Konkurs Tofalarii

Coraz mroźniejsze poranki przypominają o tym, że już za chwileczkę, już za momencik, sypnie śniegiem, na rynnach zawisną gigantyczne sople, rolki zamienimy na łyżwy, a rower na biegówki. I będzie choinka, i takie tam różne: podarki, spotkania i obżeranie się barszczem z uszkami (jedyna potrawa, na którą czekam naprawdę cały rok!). Żeby umilić to czekanie, pojawiły się tu i ówdzie rozmaite świąteczne konkursy (i pewnie to jeszcze nie koniec konkursów). To i ja mam dla Was skromny konkursik.

Pytanie jest proste: co to jest?


Na odpowiedzi przesłane na krolisek (małpa) gmail.com czekam do 17 grudnia, któren to dzień wypada we czwartek, równo za dwa tygodnie. Spośród poprawnych odpowiedzi komisyjnie wyłonimy zwycięzcę drogą losowania. Fundatorem (co za ładne słowo!) nagrody jest Lisek vel Sahib, a nagrodą jest kubeczek termiczny z logo stacji polarnej Arctowski, a więc prosto z Krainy Śniegu - z Siódmego Kontynentu!