Strony

sobota, 26 marca 2011

Jeden procent

Od trzech lat przekazywanie 1% podatku na Organizacje Pożytku Publicznego stało się bardzo łatwe. Nie trzeba osobiście przekazywać pieniędzy - wystarczy w odpowiedniej rubryce PIT wpisać nazwę i KRS wybranej organizacji. Przelew i wszystkie formalności załatwia za nas Urząd Skarbowy. Przyznaję, że dotąd głównym problemem był dla Sahiba i dla mnie (bo rozliczamy się wspólnie) właśnie wybór OPP. Chcieliśmy wspomóc co najmniej kilka, tymczasem w formularzu można wpisać tylko jedną organizację.

W tym roku nie mamy dylematu. Marcin, mój przyjaciel jeszcze z czasów liceum, potrzebuje pomocy. Dla Was jest obcą osobą, lecz jeśli mimo wszystko zdecydujecie się przekazać swój 1% dla niego i jego żony - serdecznie i z serca Wam dziękuję! Oddaję głos Marcinowi:

Zbliża się czas wypełniania PITów, dlatego przesyłam prośbę o przekazanie swojego 1% na fundację zbierającą pieniądze na rehabilitację i sprzęt ortopedyczny dla mojej żony. Jak pewnie część z Was już wie, we wrześniu zeszłego roku Jola uległa wypadkowi, w wyniku którego straciła lewą rękę i większą część prawej dłoni.

Jeśli zdecydujesz się nam pomóc, wpłaty 1% podatku prosimy przekazywać fundacji:

Fundacja Pomocy Osobom Niepełnosprawnym "Słoneczko"
(strona www.fundacja-sloneczko.pl)
nr KRS: 0000186434
Z dodatkową informacją (rubryka cel szczegółowy):
"Jolanta Sarniak, 237/S".


Zaglądające do mnie blogerki i blogerów zapraszam do pobrania znaczka widniejącego obok. Myślę, że warto propagować odpis podatkowy na wszelkie możliwe sposoby - nas to nic nie kosztuje, a dla wielu organizacji i osób jest to "być albo nie być". Nieważne, czy płacisz duży czy mały podatek, liczy się każdy grosz.

czwartek, 24 marca 2011

Ekspresowa przekąska z jabłka

Ze względu na to, że staram się ograniczyć spożycie słodyczy, jak tylko mogę, a z drugiej strony czasem nie mogę się powstrzymać, pracuję nad potrawami, które stwarzają złudzenie wykwintnych deserów, nie będąc jednocześnie ciastkiem, czekoladą czy batonikiem. Oto jeden z tych spontanicznych, ultraszybkich przepisów - ostatnio bardzo u nas popularny. Zwykle mamy w domu kwaśne jabłka, bo kupujemy je do surówek.


Składniki:
1/2 kwaśnego jabłka (np. reneta) - pokroić
coś słodkiego i płynnego - miód albo jakiś syrop (u nas w tej chwili na topie skoncentrowany sok winogronowy)
coś do posypania - mielone migdały, wiórki kokosowe, siekane orzechy itp.

I to wszystko :) Smacznego!

Macie jakieś swoje patenty na słodkie przekąski?

czwartek, 17 marca 2011

Jaką jesteś kawą - test kaw zbożowych

Dziś zapraszam na nietypową filiżankę kawy.

Kawa zbożowa - dla wielu osób smak dzieciństwa. Ale co to właściwie jest? Z prawdziwą kawą ma niewiele wspólnego. Produkowana jest z ziarna palonych zbóż - pszenicy, jęczmienia lub żyta, a nawet z żołędzi. Nie zawiera kofeiny, za to jest źródłem cennych składników (błonnik, przeciwutleniacze i inne). Daje uczucie sytości, a jednocześnie przyspiesza przemianę materii. Nie jestem dietetykiem, więc nie będę na ten temat więcej marudzić, a zainteresowanych odsyłam do artykułów na ten temat. Dodam tylko, że wielu sportowców zaczyna swój dzień od filiżanki kawy zbożowej (na przykład Maja Włoszczowska). Może warto przypomnieć sobie jej smak?

W pewnym momencie w naszym domu pojawiły się aż 4 różne gatunki kawy zbożowej, zatem niezwłocznie przystąpiliśmy z Sahibem do testu konsumenckiego. Zapraszam Was również degustacji i dzielenia się wrażeniami, a całkiem zakręcone osoby do odpowiedzi na tytułowe pytanie "jaką jesteś kawą?" :)




niedziela, 13 marca 2011

W poszukiwaniu drugiej skóry...

... czyli ubrań idealnych


Dziś dłuuugi wpis dedykowany Kobietom - nieco spóźniony na Dzień Kobiet, zapowiedziany wcześniej temat czyli porządki w szafie :) Wiosna idzie!!!

Wiosna to już przysłowiowy czas porządków. Dobra, przyznaję, ja swoją szafę przejrzałam nieco wcześniej, na fali zimowej czystki, która objęła biblioteczkę, kuchnię, łazienkę i inne szpargały. Wcale tak łatwo z tą szafą nie było. Nie bójcie się, nie będzie tu żadnej listy ubrań, zanudzania, co wyrzuciłam, a czego nie, ani liczenia ile mam rzeczy (dużo). Najważniejsze to patrzeć do przodu. A więc znaleźć odpowiedź na pytanie: jak kupować tylko ubrania idealne? Takie, na które zawsze będę miała ochotę? Które staną się drugą skórą - wygodną, dopasowaną, noszoną swobodnie i bez zastanowienia? Główkują nad tym najtęższe głowy wizażystek i stylistów, ale myślę, że można sobie całkiem nieźle poradzić samemu. Od razu na wstępie uprzedzę, jakie mam podejście do ubrania. Przede wszystkim ma być praktyczne i wygodne. Ładne i kobiece oczywiście też, ale bardzo mi daleko do szafiarki :) Ci, którzy mnie znają, chyba nigdy by nie przypuszczali, że popełnię wpis o modzie. Moja główna zasada: to ubranie ma być dla mnie, nie ja dla ubrania. Tylko modelki na wybiegu mają być wieszakiem, a wzrok ma się kierować ku temu, co na sobie mają. Zwykła kobieta ma inny cel - to ona, jej osobowość, słowa, które mówi, jej gesty są ważne, ubranie to tylko tło.

Do sprawy podeszłam analitycznie. Zaczęłam od przyjrzenia się swoim ulubionym ubraniom (tym takim naprawdę ukochanym). Co je wyróżnia? Dlaczego właśnie te, a nie inne? Każda sztuka odzieży posiada szereg cech, które są jak najbardziej obiektywnie i fizycznie mierzalne. Nie jest to żadna czarna magia. Cechy, które mam na myśli, to:

1. kolor
2. wzór
3. krój
4. rozmiar
5. materiał
6. jakość, wykończenie, detale


I dopiero wypadkową tych cech jest przeznaczenie, styl, charakter, unikalność, piękno danego ubrania, a więc cechy subiektywne. A także jego wygoda, funkcjonalność, to czy do nas pasuje, a co za tym idzie - ogólna satysfakcja z zakupu.

Po głębszym przemyśleniu tematu stwierdziłam, że ubrania ulubione to te, które we wszystkich 6 podstawowych aspektach spełniają nasze wymogi. Bo dlaczego by nie? Na rynku jest, wydawałoby się nieskończona ilość ubrań, więc dlaczego nie mielibyśmy kupować tylko tego, co spełnia nasze osobiste, wysokie wymagania? Nie namawiam Was wcale do tego, żeby godzinami chodzić po sklepach. Sama tego nie znoszę. Ale jeśli określimy, co nam służy, powinno być znacznie łatwiej. Niektóre wieszaki w sklepie od razu będziemy omijać. A więc do rzeczy - moje case study:

1. Kolor - mój ulubiony temat, o którym mogę godzinami ;)


Według mnie trafiony kolor to połowa sukcesu, dlatego poświęciłam mu największą uwagę.
Nikt nie wygląda dobrze w każdym dowolnym kolorze. Pewne kolory są dla nas wręcz stworzone. A w innych wyglądamy jak zombie. Dla jednych ludzi to oczywiste, dla innych czarna magia. Zajrzyjcie na stronę i bloga Lory Alexander. Póki co, to najlepszy wykład na ten temat, jaki w sieci znalazłam - bardzo przystępny i z wieloma przykładami. Tylko uważajcie, to wciąga, zaczytałam się na parę godzin. Pani Lora nie tylko poprowadzi Was krok po kroku przez różne tajniki analizy kolorystycznej, ale zdradzi również sekrety łamania zasad :) Teoria 4 pór roku zawsze wydawała mi się zbyt uproszczona. 12 pór roku - to ma sens!
No dobrze, a jakie wnioski dla mnie? Dziecięciem będąc znalazłam gdzieś artykuł o kolorystycznych porach roku i zdiagnozowałam się jako Lato (popularny u nas typ). I co z tego. Jako maniak kolorów, kontestator i eksperymentator miałam od tej pory w swojej garderobie każdy kolor i to w różnych odcieniach. Pomarańczowy, żółty, oliwkowy, ceglasty, a nawet (!) musztardowy. Brrr. Nic dziwnego, że niektóre rzeczy raczej upychałam w tylnym rzędzie, zamiast wdziewać na grzbiet.
Kolory moich intuicyjnie ulubionych ubrań, które potwierdzają mądre tabelki, to: szary, grafit, czarny, gorzkoczekoladowy, niebieski, malinowy, kolory złamane szarością oraz kilka żarówiastych, jak fuksja i turkusowy.
Czy taka analiza oznacza, że mamy ślepo stosować wszystko, co nam wróżą tabelki? Niekoniecznie. Nie przepadam na przykład za granatowym, poza ciemnym dżinsem. Granatowy wydaje mi się zbyt grzeczny. Bardzo lubię z kolei pomarańcz, niewskazany dla Lata. Kompromisem było zostawienie 3 par pomarańczowych spodni - a więc ubrań noszonych z daleka od twarzy. Została też oliwkowa bardzo dobrej jakości kurtka puchowa - szaleństwem byłoby kupowanie drugiej tylko z powodu koloru. Używam jej kilka razy w roku. Nie potrafię też zrezygnować z czystej czerwieni, którą uwielbiam, na równi z szarym.
Nie sposób przy okazji pominąć psychologicznego oddziaływania kolorów. Czerwień, wiadomo - życie, energia, niebezpieczeństwo, emocje, miłość itd. A szary? O szarym będzie osobny wpis, bo to niezwykle ciekawy (chciałoby się powiedzieć: barwny) kolor.
Na koniec jeszcze jedna refleksja - koszt profesjonalnej analizy kolorystycznej zaczyna się od 150-200 zł. Myślę, że nie jest to dużo, gdyby podsumować wydatki na złe ubrania. Jeśli któraś z Was poddała się takiej analizie, koniecznie napiszcie o tym w komentarzach! Chętnie poznam Waszą opinię.

2. Wzór - niby prosta sprawa


Desenie to kwestia indywidualnego gustu. Lubię paski każdej szerokości, melanż, kwiaty, coś w stylu indyjskim i zwykłe gładkie ubrania. Kratki i kropki nie mają u mnie szans. I na tym mogłabym zakończyć, gdyby nie to, że wzory również są dedykowane odpowiednim porom roku. Nie kształty, ale kontrast ma kluczowe znaczenie. O ile typ kontrastowy (np. Zima) może pozwolić sobie na ostry, czarno-biały wzór, o tyle osoby o miękkim typie powinny postawić na delikatniejsze, stonowane, rozmyte desenie. To dla mnie nowa reguła, choć intuicyjnie wyczuwalna. Nigdy nie mogłam się przekonać do melanżu białego z czarnym. Moje ulubione zestawienie to szaro-czarne paski. Wieje nudą? Cóż, nie twierdziłam, że szukam czegoś supermodnego, tylko drugiej skóry. I to jest właśnie to!

3. Krój - o owocach i... warzywie, czyli cebulce

Popularny podział kobiet na jabłka i gruszki nie wyczerpuje tematu. Oczywiście krój jest ważny (i tu znowu można zasięgnąć porad stylisty - ja stylistką nie jestem, więc nie będę się wymądrzać). Fason ubrania to jednak coś więcej niż tylko podejście "architektoniczne". Kształt tworzony przez sylwetkę jest oczywiście bardzo ważny, może optycznie dodać lub ująć 10 kg. Ale to nie wszystko.
Choćby sto osób naokoło mówiło mi, że świetnie wyglądam w golfach, ja golfu po prostu nie założę. Tak, tak, to trauma z dzieciństwa, kiedy to głowa nieraz utknęła mi gdzieś w środku tego cholerstwa. Nie ma mowy! A więc kłania się dodatkowo wygoda. Golf może być, ale... na suwak. Za ultraniewygodne uważam biodrówki, rajstopy, ubrania powiewające, kimonowe rękawy (bo jak upchnąć sweter-nietoperz pod zwykłą kurtkę?). Choćby wyglądały i najpiękniej, w sklepie omijam szerokim łukiem. Co w takim razie lubię? Lubię ubrania dopasowane, duży okrągły dekolt lub ostro wcięty, dopasowane rękawy, kaptury, wygodne spodnie - rurki albo proste nogawki, ubrania wcięte w talii. Lubię, gdy jedno ubranie bez problemu mieści się pod drugim. Uwielbiam cebulkę, dlatego wybieram raczej rzeczy bez marszczeń, falbanek, bufek itd. Bardzo lubię rurki i dopasowane tuniki oraz krótkie kurteczki. Z domu nie wychodzę bez buffa. Uzbierała mi się cała kolekcja buffów i z powodu kilkunastu zastosowań uważam je za genialny wynalazek.
Często zazdroszczę mężczyznom, których nikt nie kusi co sezon nowym krojem spodni, koszuli i marynarek. Kupią kurtkę raz na 10 lat i mają zakupy z głowy, a firmy od dżinsów produkują konsekwentnie te same modele od wieków, nie wysilając się na żadne fajerwerki. Tymczasem, gdy projektanci kobiecej mody krzykną "bombki", to przez cały sezon trudno znaleźć normalną spódnicę dla kobiety, która nie przypomina patyka :)

4. Rozmiar
Jestem w dobrej sytuacji, bo od 15 lat noszę ten sam rozmiar. Dwie za duże bluzki oddałam Mamie, na allegro sprzedałam nowe, ale jednak za małe spodnie. A teraz ręka do góry, kto nigdy nie kupił ubrania za dużego lub zbyt małego, "bo przecież było takie śliczne, w dobrej cenie". W za dużych ciuchach człowiek co chwilę musi sobie coś poprawiać. Podwijać rękawy, zasłaniać dekolt, podciągać spodnie. Strata czasu. Za małe to z kolei szyneczka związana sznurkiem :) Choć niektórzy to lubią. Zwłaszcza widzowie płci przeciwnej.
Reguła regułą, a wyjątki - oczywiście są! Ostatnio Sahib kupił sobie śliczny kaszmirowy sweterek. I wiecie, co Wam powiem? Przymierzyłam, rękawy ma do kolan, ale to nic, bo i tak kiedyś go sobie pożyczę - jest miękki jak mała owieczka i ma śliczny kolor - mój kolor :)

5. Materiał
Rozrósł mi się ten wpis niebotycznie, więc tutaj krótko. Uwielbiam dzianinę za to, że się pięknie układa, jest wygodna i nie wymaga prasowania. Nie biorę żelazka do ręki. Nie kupuję ubrań, które trzeba prasować, czyścić chemicznie oraz takich, które są nieprzyjemne w dotyku, gryzą, elektryzują się itd. Na szczęście teraz tkaniny są naprawdę fantastyczne, można kupić wełnę do noszenia na gołym ciele, to zupełnie inna jakość niż straszne materiały, które pamiętam z dzieciństwa :)

6. Jakość, wykończenie, detale
Nie zawsze cena idzie w parze z jakością, co zrozumiałe, bo cena to jeszcze metka i reklama. Zdecydowanie wolę kupić coś niemarkowego, jeśli widzę, że materiał jest dobrej jakości, a ubranie porządnie uszyte i wykończone. Z detali lubię ergonomiczne kieszenie, a suwaki mają u mnie pierwszeństwo nad guzikami (znów wygoda!). Denerwujący drobiazg - zacinający się suwak, za ciężkie guziki, odstające kieszenie, plączące się frędzle - potrafią skutecznie obrzydzić każdy ciuch.

Ufff... Kto przeczytał do końca, temu należy się medal za wytrwałość ;) Czy jest to wpis o minimalizmie - w pewnym sensie tak, ponieważ mam zamiar kupować mało ubrań, lecz trafionych. Czy mi się uda, czas pokaże. Zapraszam do dyskusji - co lubicie nosić, z czym się zgadzacie lub nie, czym kierujecie kupując ubrania. Życzę wszystkim pięknej wiosny w wygodnych strojach i takiej dawki mody, jaką lubicie wpuszczać do swojego świata.

piątek, 11 marca 2011

777 ulubionych rzeczy...

Kilka dni temu otrzymałam pierwsze w historii bloga wyróżnienie. Przyznała mi je Ajka-Minimalistka, autorka świetnego i zasłużenie popularnego bloga o minimalizmie.

Z jednej strony tego rodzaju wyróżnienie mile łaskocze ego. Ktoś czytuje moje wpisy "o wszystkim", ktoś komentuje, a więc warto pisać, dzieląc się swoimi odkryciami i refleksjami. Z drugiej strony motywuje do rozwijania bloga, z którym bywa różnie. Raz mam pomysły na wpisy, ale nie mam czasu, innym razem odwrotnie. Z trzeciej strony (mam nadzieję, Ajko, że się nie pogniewasz!), postanowiłam zatrzymać rozpędzoną machinę łańcuszkową, nie przekazując wyróżnienia dalej. Z czystym sumieniem, bo większość wyróżnionych posłała je dalej w świat ;)

Już tłumaczę swoje motywy. Nie przepadam za łańcuszkami. Mailowe, fejsbukowe itd. ucinam od razu, szkoda mi na nie czasu. Tu sytuacja jest inna - powinnam wyróżnić 7 kolejnych blogów. I jestem w kropce, bo czytuję regularnie więcej blogów i o różnej tematyce. Odsyłam Was zatem, drodzy Czytelnicy, do listy czytywanych przeze mnie blogów, którą znajdziecie z prawej strony, na dole. Są tam blogi o minimalizmie, o rozwoju osobistym, o sporcie i przygodzie, a nawet o robótkach. Może znajdziecie coś, co Was zainteresuje. Chciałabym zwrócić Waszą uwagę na jeden niezwykły blog "Żyć w ciekawych czasach". Niezwykły dlatego, że jego autorka, pani Ewa, zaczęła blogować mając 80 lat. Zajrzyjcie koniecznie!

Na koniec ostatni punkt blogowej zabawy. Co lubię? Takich rzeczy jest dużo więcej niż 7. Około 777 wymieniłabym z głowy, ale czy byłoby to minimalistyczne? :) Pozostanę więc przy zadanej siódemce. (Na marginesie - jako czarny charakter uważam, że dużo lepiej człowieka charakteryzuje to, czego nie lubi, ale to już drobna uwaga dla twórców takich zabaw).

Lubię:
1. Ludzi, którzy nie obrażają się z byle powodu.
2. Śmiać się, najlepiej wspólnie z Sahibem wpaść w głupawkę :)
3. Rower, od strony sportowej i wyprawowej.
4. Cykorię, szpinak i temu podobne zielsko.
5. Śnieg i zimę.
6. Wielkie przestrzenie, góry, tundrę i północny klimat.
7. Palić ogniska.
7. Oglądać gwiazdy przez lornetkę (jeśli nigdy tego nie robiliście, to koniecznie spróbujcie!).

czwartek, 3 marca 2011

Historia z szafą w tle

Chciałam napisać o tym, w jaki sposób uporządkowałam swoją szafę. Tymczasem zebrało mi się na wspomnienia, które miały mnie doprowadzić do wyciągnięcia paru wniosków. Przede wszystkim - dlaczego zostałam ubraniowym chomikiem? Jak wiadomo, znajomość przyczyn jest niezbędna, by zmienić coś na lepsze. Ta historia przeniesie część Czytelników do mitycznej krainy dzieciństwa. Druga połowa Czytelników pewnie w ogóle mi nie uwierzy.

Urodziłam się w takich czasach, gdy ubranka dla dzieci nie występowały powszechnie jak dziś. A gdy już wystąpiły, zwykle bywały granatowe, czerwone lub w praktycznym brązowym kolorze. Popularny wzór stanowiły paski - łatwe technologicznie do wykonania w fabryce. Sztywne materiały gryzły i drapały, stanowiąc dziwaczne konglomeraty wełny, lnu i czegoś syntetycznego, co akurat do fabryki dowieźli. Pogardzana dziś mięciutka chińska bawełna stanowiła absolutny szczyt marzeń! "Ja już chcę to zdjąć!"



Trzeba było jakoś sobie radzić. Bibułka była fantazyjnym dodatkiem nie do pogardzenia na specjalne okazje.



Mamy i Babcie nie próżnowały. Gdy tylko upolowały kupon jakiegoś pięknego materiału w kwiatki, szyły sobie sukienkę, krojąc tak, by przy okazji wykroić i sukienki dla nas. Lato było najfajniejsze . Gryzące rajstopy, ortalionowe spodnie i wstrętne swetry lądowały w szafie i można było biegać prawie na golasa. Nikt nie miał alergii, a słońce, komary i mrówki, trawy i osty nie robiły na nas specjalnego wrażenia. Był to szczęśliwy czas.



Aby osłodzić nieco przykre ubrania zimowe, Mamy i Babcie dziergały czapki i rękawiczki, wśród których zdarzały się nawet rzeczy kolorowe! Nikt nie zawracał sobie głowy odśnieżaniem chodników. Ta tradycja w wielu miejscach przetrwała do dziś.



Szybko zapragnęłam designerskiej i krawieckiej niezależności. Zaczęło się od eksperymentów na lalkach. Ścinki różnych materiałów miał wtedy w szafie prawie każdy. W końcu, mając jakieś 12 lat uszyłam sobie spódnicę na ZPT-ach w szkole i wydziergałam pierwszą czapkę z okropnej, żółtej włóczki. Wczesna podstawówka to był w ogóle czas dziwnych ubrań. W młodszych klasach królowały ciemne, praktyczne dresiki. Nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby codziennie chodzić do szkoły w innym stroju.



Później przejęłam zieloną koszulę po babci, jakieś dziwne sweterki i jakoś to szło. Nie mogę pominąć pierwszych dżinsów, które Tato przywiózł ze Stanów. Były to dzwony i miały wyhaftowaną na kieszeni wrotkę. Ta wrotka stanowiła przedmiot kpin pewnych osób nieobeznanych ze światowymi trendami :) Mama kupiła mi fajne bawełniane bluzy i taki "minimalistyczny" zestaw wystarczał. Na dyskoteki wydziergałam na drutach niebieską spódnicę mini (również w duchu minimalizmu). To były czasy! Coś się przerobiło, coś się wydziergało i człowiek chodził ubrany. Na zdjęciu siedzę koło Prababci i z zadowoloną miną prezentuję pasmo wełny.



Liceum przypadło na czas przemian ustrojowych. Prawdziwym hitem stał się bazar pod Pałacem Kultury. Tam w "szczękach" kupowało się stroje obowiązkowe w tych czasach: czarny, wyciągnięty sweter, bandany, glany, T-shirty z kapturem, flanelowe koszule w kratę oraz sztruksy i dżinsy o legendarnej już dziś trwałości. Przy czym muszę zaznaczyć, że te wyprawy nie były czymś tak częstym, jak obecne chodzenie do galerii handlowych. Od czasu do czasu dobra Mama dawała 50 zł i mówiła "kup sobie dziecko sweter, bo ten stary to już wygląda jak worek na ziemniaki", no i szło się z koleżanką wybierać i przebierać, aby kupić najlepiej jak najpodobniejszy sweter do tego ulubionego. A ze starego robiło się coś nowego.



Moda na flanelę dotarła nawet na Chomiczówkę. Świadczy o tym zdjęcie Sahiba, którego jeszcze wówczas nie znałam. Zwróćcie uwagę na bezkompromisowy kolor spodenek i dobrane do nich skarpetki. Jeśli ktoś myśli, że moda to dziewczyńska sprawa, wyprowadzam go z błędu :)



Ubrania w tym czasie szybko stawały się ulubione. Chodziło się w jednej rzeczy tak długo, aż się dosłownie rozpadała! Naszywało się fantazyjne łaty, które przedłużały życie spodni o kolejne lata. Farbowanie, aplikacje oraz zwykłe wycinanki powoływały do życia nowe wcielenia swetrów i T-shirtów. Przerabiałam też stare ubrania Mamy, Taty (też!), a nawet Babć. Żałuję, że niewiele mam zdjęć z tego czasu prezentujących wytwory domowego designu. Pamiętam jednak kilka swoich hitów: czerwony szydełkowy plecak, spodnie z łatami, sto razy przerabiany zielony sweterek, drewniane koraliki, skórkowe buty od Mamy tzw. "osiołki" oraz indyjskie sukienki maxi. Wszystkie te rzeczy były tak długo i często noszone, że stawały się niczym druga skóra, do tańca, różańca i chodzenia po drzewach.



Na początku studiów doszło buszowanie w lumpeksach, które zaczęły się pojawiać jak grzyby po deszczu. Zaczęłam się wspinać, poznałam Sahiba. To spowodowało zwrot w stronę strojów sportowych i turystycznych. Ponieważ nie było nas stać na markowe polary, szyliśmy je sami - tzn. ja szyłam, Sahib udzielał wsparcia designerskiego i rozrywkowego. Jechało się autostopem do hurtowni amerykańskich polarowych "ścinków" (w rzeczywistości były to kupony po kilka metrów bieżących), poza tym suwaki, rzepy, gumki i szyło się świetne kurteczki. Kiedyś pojechaliśmy ze znajomymi maluchem i kupiliśmy wspólnie tyle polaru, że nie byliśmy w stanie zmieścić się do auta. W końcu rozłożyliśmy go na siedzeniu z tyłu jak koce. Do dziś kilka z tych home-made polarków służy nam na działce. W tamtych czasach z polaru mieliśmy wszystko, od czapek po skarpetki!



Kiedy poszłam do pracy, nagle okazało się, że stać mnie na kupowanie ubrań w normalnych sklepach. Że mogę kupić nawet kilka ubrań miesięcznie. Zachłysnęłam się możliwością odbicia sobie wszystkich niedostatków ubraniowych młodości. Zauważcie, że użyłam słowa "niedostatek", które nie oznacza "biedy" - nie byliśmy biedną rodziną, po prostu wszyscy w koło borykali się z podobnymi problemami. Niedostatek nie dotyczył tego, że nie ma czego włożyć na grzbiet, tylko tego, że ubrania są brzydkie, niewygodne i jest ich niewiele.

I to był chyba ten moment, gdy w mojej szafie zaczęło robić się coraz ciaśniej, ale ja wcale nie byłam bardziej zadowolona ze swoich strojów... Zbyt dużo robiłam nietrafionych zakupów, a wiele rzeczy zachwycających w sklepie, w domu lądowało na dnie szafy. Bywałam też ofiarą wyprzedaży, gdy kupowałam coś dlatego, że było mocno przecenione, a podobało mi się tylko trochę. Często szliśmy do centrum handlowego z postanowieniem kupienia sobie "czegoś", przy czym cel nie był określony z góry.

Dlaczego ta historia jest taka długa i jaki z niej morał? Ano taki, że mając przez długie lata niewielki zasób ubrań, raz gorszych, raz lepszych (można powiedzieć, że spory kawałek życia upłynął mi na ubraniowym minimalizmie i recyklingu), gdy w końcu było mnie stać na więcej, wcale nie umiałam wykorzystać dobrze tego potencjału. Tak, jak napisała kiedyś Ajka - za te pieniądze mogłam mieć mniej ubrań, ale dobrej jakości i pięknych, tymczasem trwoniłam je na zakupy pod wpływem impulsu.

Drugi, poboczny wniosek jest taki, że z powodu wieloletniego przyzwyczajenia do przerabiania ubrań (lub szycia od nowa), mam niestety nawyk chomikowania rzeczy "do przeróbki".

O porządkach w szafie i konkretnych wnioskach, które dla siebie wyciągnęłam na przyszłość jeszcze napiszę w osobnym wpisie. Jak widzicie, potraktowałam temat dogłębnie, wystawiając na próbę cierpliwość Czytelników. Mam nadzieję, że chociaż zdjęcia wynagrodziły trud czytania :)

A Wy? Pamiętacie swoje ubrania z dzieciństwa i młodości? Były dla Was przedmiotem kompleksów, a może sposobem na wyróżnienie się z tłumu? A może za Waszych czasów w sklepach było już wszystko, czego dusza zapragnie?