Chciałam napisać o tym, w jaki sposób uporządkowałam swoją szafę. Tymczasem zebrało mi się na wspomnienia, które miały mnie doprowadzić do wyciągnięcia paru wniosków. Przede wszystkim - dlaczego zostałam ubraniowym chomikiem? Jak wiadomo, znajomość przyczyn jest niezbędna, by zmienić coś na lepsze. Ta historia przeniesie część Czytelników do mitycznej krainy dzieciństwa. Druga połowa Czytelników pewnie w ogóle mi nie uwierzy.
Urodziłam się w takich czasach, gdy ubranka dla dzieci nie występowały powszechnie jak dziś. A gdy już wystąpiły, zwykle bywały granatowe, czerwone lub w praktycznym brązowym kolorze. Popularny wzór stanowiły paski - łatwe technologicznie do wykonania w fabryce. Sztywne materiały gryzły i drapały, stanowiąc dziwaczne konglomeraty wełny, lnu i czegoś syntetycznego, co akurat do fabryki dowieźli. Pogardzana dziś mięciutka chińska bawełna stanowiła absolutny szczyt marzeń! "Ja już chcę to zdjąć!"
Trzeba było jakoś sobie radzić. Bibułka była fantazyjnym dodatkiem nie do pogardzenia na specjalne okazje.
Mamy i Babcie nie próżnowały. Gdy tylko upolowały kupon jakiegoś pięknego materiału w kwiatki, szyły sobie sukienkę, krojąc tak, by przy okazji wykroić i sukienki dla nas. Lato było najfajniejsze . Gryzące rajstopy, ortalionowe spodnie i wstrętne swetry lądowały w szafie i można było biegać prawie na golasa. Nikt nie miał alergii, a słońce, komary i mrówki, trawy i osty nie robiły na nas specjalnego wrażenia. Był to szczęśliwy czas.
Aby osłodzić nieco przykre ubrania zimowe, Mamy i Babcie dziergały czapki i rękawiczki, wśród których zdarzały się nawet rzeczy kolorowe! Nikt nie zawracał sobie głowy odśnieżaniem chodników. Ta tradycja w wielu miejscach przetrwała do dziś.
Szybko zapragnęłam designerskiej i krawieckiej niezależności. Zaczęło się od eksperymentów na lalkach. Ścinki różnych materiałów miał wtedy w szafie prawie każdy. W końcu, mając jakieś 12 lat uszyłam sobie spódnicę na ZPT-ach w szkole i wydziergałam pierwszą czapkę z okropnej, żółtej włóczki. Wczesna podstawówka to był w ogóle czas dziwnych ubrań. W młodszych klasach królowały ciemne, praktyczne dresiki. Nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby codziennie chodzić do szkoły w innym stroju.
Później przejęłam zieloną koszulę po babci, jakieś dziwne sweterki i jakoś to szło. Nie mogę pominąć pierwszych dżinsów, które Tato przywiózł ze Stanów. Były to dzwony i miały wyhaftowaną na kieszeni wrotkę. Ta wrotka stanowiła przedmiot kpin pewnych osób nieobeznanych ze światowymi trendami :) Mama kupiła mi fajne bawełniane bluzy i taki "minimalistyczny" zestaw wystarczał. Na dyskoteki wydziergałam na drutach niebieską spódnicę mini (również w duchu minimalizmu). To były czasy! Coś się przerobiło, coś się wydziergało i człowiek chodził ubrany. Na zdjęciu siedzę koło Prababci i z zadowoloną miną prezentuję pasmo wełny.
Liceum przypadło na czas przemian ustrojowych. Prawdziwym hitem stał się bazar pod Pałacem Kultury. Tam w "szczękach" kupowało się stroje obowiązkowe w tych czasach: czarny, wyciągnięty sweter, bandany, glany, T-shirty z kapturem, flanelowe koszule w kratę oraz sztruksy i dżinsy o legendarnej już dziś trwałości. Przy czym muszę zaznaczyć, że te wyprawy nie były czymś tak częstym, jak obecne chodzenie do galerii handlowych. Od czasu do czasu dobra Mama dawała 50 zł i mówiła "kup sobie dziecko sweter, bo ten stary to już wygląda jak worek na ziemniaki", no i szło się z koleżanką wybierać i przebierać, aby kupić najlepiej jak najpodobniejszy sweter do tego ulubionego. A ze starego robiło się coś nowego.
Moda na flanelę dotarła nawet na Chomiczówkę. Świadczy o tym zdjęcie Sahiba, którego jeszcze wówczas nie znałam. Zwróćcie uwagę na bezkompromisowy kolor spodenek i dobrane do nich skarpetki. Jeśli ktoś myśli, że moda to dziewczyńska sprawa, wyprowadzam go z błędu :)
Ubrania w tym czasie szybko stawały się ulubione. Chodziło się w jednej rzeczy tak długo, aż się dosłownie rozpadała! Naszywało się fantazyjne łaty, które przedłużały życie spodni o kolejne lata. Farbowanie, aplikacje oraz zwykłe wycinanki powoływały do życia nowe wcielenia swetrów i T-shirtów. Przerabiałam też stare ubrania Mamy, Taty (też!), a nawet Babć. Żałuję, że niewiele mam zdjęć z tego czasu prezentujących wytwory domowego designu. Pamiętam jednak kilka swoich hitów: czerwony szydełkowy plecak, spodnie z łatami, sto razy przerabiany zielony sweterek, drewniane koraliki, skórkowe buty od Mamy tzw. "osiołki" oraz indyjskie sukienki maxi. Wszystkie te rzeczy były tak długo i często noszone, że stawały się niczym druga skóra, do tańca, różańca i chodzenia po drzewach.
Na początku studiów doszło buszowanie w lumpeksach, które zaczęły się pojawiać jak grzyby po deszczu. Zaczęłam się wspinać, poznałam Sahiba. To spowodowało zwrot w stronę strojów sportowych i turystycznych. Ponieważ nie było nas stać na markowe polary, szyliśmy je sami - tzn. ja szyłam, Sahib udzielał wsparcia designerskiego i rozrywkowego. Jechało się autostopem do hurtowni amerykańskich polarowych "ścinków" (w rzeczywistości były to kupony po kilka metrów bieżących), poza tym suwaki, rzepy, gumki i szyło się świetne kurteczki. Kiedyś pojechaliśmy ze znajomymi maluchem i kupiliśmy wspólnie tyle polaru, że nie byliśmy w stanie zmieścić się do auta. W końcu rozłożyliśmy go na siedzeniu z tyłu jak koce. Do dziś kilka z tych home-made polarków służy nam na działce. W tamtych czasach z polaru mieliśmy wszystko, od czapek po skarpetki!
Kiedy poszłam do pracy, nagle okazało się, że stać mnie na kupowanie ubrań w normalnych sklepach. Że mogę kupić nawet kilka ubrań miesięcznie. Zachłysnęłam się możliwością odbicia sobie wszystkich niedostatków ubraniowych młodości. Zauważcie, że użyłam słowa "niedostatek", które nie oznacza "biedy" - nie byliśmy biedną rodziną, po prostu wszyscy w koło borykali się z podobnymi problemami. Niedostatek nie dotyczył tego, że nie ma czego włożyć na grzbiet, tylko tego, że ubrania są brzydkie, niewygodne i jest ich niewiele.
I to był chyba ten moment, gdy w mojej szafie zaczęło robić się coraz ciaśniej, ale ja wcale nie byłam bardziej zadowolona ze swoich strojów... Zbyt dużo robiłam nietrafionych zakupów, a wiele rzeczy zachwycających w sklepie, w domu lądowało na dnie szafy. Bywałam też ofiarą wyprzedaży, gdy kupowałam coś dlatego, że było mocno przecenione, a podobało mi się tylko trochę. Często szliśmy do centrum handlowego z postanowieniem kupienia sobie "czegoś", przy czym cel nie był określony z góry.
Dlaczego ta historia jest taka długa i jaki z niej morał? Ano taki, że mając przez długie lata niewielki zasób ubrań, raz gorszych, raz lepszych (można powiedzieć, że spory kawałek życia upłynął mi na ubraniowym minimalizmie i recyklingu), gdy w końcu było mnie stać na więcej, wcale nie umiałam wykorzystać dobrze tego potencjału. Tak, jak napisała kiedyś Ajka - za te pieniądze mogłam mieć mniej ubrań, ale dobrej jakości i pięknych, tymczasem trwoniłam je na zakupy pod wpływem impulsu.
Drugi, poboczny wniosek jest taki, że z powodu wieloletniego przyzwyczajenia do przerabiania ubrań (lub szycia od nowa), mam niestety nawyk chomikowania rzeczy "do przeróbki".
O porządkach w szafie i konkretnych wnioskach, które dla siebie wyciągnęłam na przyszłość jeszcze napiszę w osobnym wpisie. Jak widzicie, potraktowałam temat dogłębnie, wystawiając na próbę cierpliwość Czytelników. Mam nadzieję, że chociaż zdjęcia wynagrodziły trud czytania :)
A Wy? Pamiętacie swoje ubrania z dzieciństwa i młodości? Były dla Was przedmiotem kompleksów, a może sposobem na wyróżnienie się z tłumu? A może za Waszych czasów w sklepach było już wszystko, czego dusza zapragnie?
czwartek, 3 marca 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Też mam takie ubraniowe wspomnienia tylko znacznie starsze od Twoich.Nasza 5 osobowa rodzina mieściła sę z ubraniami w niewielkiej szafie.Mam zdjęcia Sahiba na których jako 2-latek jest ubrany w rzeczy przeze mnie uszyte lub wydziergane.A pierwszą pościel do łóżeczka szyłam z kompletu pościelowego ślubnego /koszmarnego z koronkami/ -takie to były czasy.Pozdrawiam i czekam na wpis o szafie.
OdpowiedzUsuńBardzo bardzo podoba mi się ten wpis. Po pierwsze dlatego, że dla nas kobiet szafa jest jakby nie było tak ważnym miejscem, pojęciem, światem nieraz, dlatego zapewne jednym z popularniejszych tematów wśród początkujących i zaawansowanych minimalistek jest porządkowanie garderoby.
OdpowiedzUsuńA po drugie, czytając Twoje wspomnienia i oglądając nastrojowe zdjęcia, stwierdziłam, że mogłabym pod tą historią podpisać się jak pod swoją, chyba jesteśmy wiekowo zbliżone (?), więc poza kilkoma szczegółami i różnicami geograficznymi, zasadniczo moja "odzieżowa droga" była bardzo podobna. I podoba mi się Twój wniosek: "Ano taki, że mając przez długie lata niewielki zasób ubrań, raz gorszych, raz lepszych (można powiedzieć, że spory kawałek życia upłynął mi na ubraniowym minimalizmie i recyklingu), gdy w końcu było mnie stać na więcej, wcale nie umiałam wykorzystać dobrze tego potencjału."
Zabawne, że dopiero teraz, mając trzydzieści parę lat na liczniku, uczę się ten potencjał wykorzystywać. Szkoda mi, że straciłam trochę czasu i sporo pieniędzy na nietrafione i nieprzemyślane zakupy, cóż, człowiek uczy się na błędach.
Ciekawa jestem obiecanego wpisu o porządkach w szafie i osobistych wnioskach :)
teeeee, no zdjęcia cudne, uwielbiam takie historie :) robotki reczne to nie moja dzialka, wiec sie nie wypowiem, ale zajebiscie smiesznie to opisalas. no i +10 punktow dla Sahiba za rozowe skarpetki :D
OdpowiedzUsuńpozdro z pksu do Kudowy
monia
ps. a widzisz, przeczytalam bloga ;)
Elżusia,
OdpowiedzUsuńwiem, że dawniej było jeszcze inaczej. Gdyby do dyskusji zaprosić nasze babcie, prababcie, opowiedziałyby jeszcze ciekawsze historie. Wspaniałe było to, że kiedyś szyć i dziergać umiała prawie każda kobieta, a nawet wielu mężczyzn. Kolega pochodzący z Podlasia opowiadał kiedyś, jak jego dziadkowie robili wspólnie na drutach. Dziadek miał robić wszystkie "proste odcinki", a babcia tylko mu zaczynała robotę i robiła wykończenia. I siedzieli tak któregoś wieczoru, a dziadek, jak się rozpędził oglądając seriale w TV, zamiast swetra zrobił... sukienkę :)
Ajko,
tak, jesteśmy prawie równolatkami :) Myślę sobie, że nigdy nie jest za późno na przebudzenie. Po prostu postanowiłam mieć od teraz same trafione i ulubione rzeczy... Co z tego wyjdzie, zobaczymy, przemyślenia jak to osiągnąć - w jednej z kolejnych notek.
Monia-Słonko, witaj!
Skarpetki są czerwone, nie różowe! Wiesz jakie to kolory wychodziły na ORWO czy czymś takim (ale ostatnio dowiedziałam się, że różowy to odcień czerwonego, a "beżowy to nowy szary" - świat kolorów stanął na głowie, ale o kolorach będzie kiedy indziej).
A ja całe studia chodziłam w wojskowej, amerykańskiej kurtce, zostawiłam ją na pamiatkę.
OdpowiedzUsuńFajny wpis, pozdrawiam, Patrycja
Witaj, Patrycja. Dziękuję :)
OdpowiedzUsuńO tak, pamiętam ubrania po starszym bracie, szare, albo brązowe kurtki, śmieszne dresiki i jeszcze to ukłucie zazdrości na widok kolorowych i fajnych ubrań koleżanki, której tata był wtedy z Stanach.
OdpowiedzUsuńPierwsze dżinsy (a raczej degatyzy) z bazarku, a później te czarne wyciągnięte swetry i nieśmiertelne koszule w kratę (miałam to szczęście, że mój tato pracował w fabryce tkanin, w której taką flanelę właśnie robiono). Pamiętam też jak kiedyś dostałam od kuzynek (wreszcie coś nie po bracie!) cały worek za małych już na nie ciuchów. To był raj grzebania, mierzenia i cieszenia się z nowych/nienowych ubrań.
A patrząc na niektóre zdjęcia z dawnych czasów nie potrafię powstrzymać się od uśmiechu.
Tak tak, ubrania po starszym bracie często jeszcze za duże i powyciągane, nigdy nie miałam ładnych kurtek a płaszczyki to mogłam tylko pooglądać w jakichś niemieckich katalogach wysyłkowych, które moja mama trzymała "dla inspiracji". Jednocześnie miałam najpiękniejsze spódniczki z aksamitów na zimę, a z koronek na lato. Te dwa materiały udawało się mamie zdobyć przez jakąś koleżankę koleżanki i zawsze szokowało mnie jakie te spódniczki były cudne. Mówię tylko o spódniczkach, bo mama nie za bardzo potrafiła szyć cokolwiek innego tylko spódniczki dla mnie i spodenki dla moich braci :D
OdpowiedzUsuńZa to jedna babcia szyła mi swetry i szaliki na drutach a druga piękne sukienki, które wolno mi było zakładać tylko w niedzielę i bluzeczki w kwiatowe wzory które uwielbiałam. Babcia szyła też białe kołnierzyki, na których moja mama haftowała śliczne wzorki.
Zawsze problemem były buty, zazwyczaj miałam tylko jedną parę którą nosiłam zawsze i do wszystkiego aż nadawały się już tylko do spalenia. Buty i kurtki były dla mnie prawdziwą zmorą. Teraz właśnie tych elementów w szafie mam najwięcej , a i tak jak się kiedyś przyzwyczaję to noszę jedne do wszystkiego :D
Witajcie, dziękuję za obszerne komentarze! Worek wspomnień został rozwiązany na dobre :)
OdpowiedzUsuńAnia, ja również się uśmiecham. I tak sobie myślę - czy za 10-15 lat to, co teraz nosimy, nie wzbudzi w nas podobnych odczuć?
Magrat - pamiętam, że w dzieciństwie w szafie leżała sterta "upolowanych" butów, do których miałyśmy z siostrą dopiero dorosnąć :)
oo!
OdpowiedzUsuńdokłądnie miałam ten sam odruch- zachłyśnięcie się ilością, i nadrabianie zaległości.
wiele czasu mi potem zajęło ogarnięcie się i opanowanie tego szału kupowania bo tanie, bo sale, bo się może kiedyś przyda...
Witaj, Verónica!
OdpowiedzUsuńTeraz chyba niedostatek młodzieży nie doskwiera, przeważnie :) Ciekawa jestem, czy chomikowanie kiedyś przeminie. Trochę podpatrujemy je na pewno u rodziców.
Zdjęcie z Gorym wymiata :)
OdpowiedzUsuńMyśle że pisząc "Zachłysnęłam się możliwością odbicia sobie wszystkich niedostatków ubraniowych młodości." zapominasz że ubieraliśmy się tak bo chcieliśmy wszyscy chodzili we flanelowych koszulach i jeansach a połowa facetów miała długie włosy, plecak kostke i kurtke z demobilu. Nie było to spowodowane niemożnością nabycia innych ubrań tylko taka była 'moda' jedyna różnicą jest to że 'moda' jest o wiele ważniejsza dla dzisiejszych nastolatków niż była dla nas
moda to jedno, ale tak jak napisałam - ubrań wcale nie kupowało się jakoś bardzo często, więc pewnego rodzaju niedosyt jednak był ;)
OdpowiedzUsuń