Po zimnej nocy na szczęście obudziło nas słońce. Po drodze do Krynek zaczęliśmy kręcić jakieś śmieszne filmiki. W miasteczku posiedzieliśmy trochę na głównym placyku jedząc różne frykasy, takie jak kefir i wzbudzając zaciekawienie miejscowych. Dobrze zapamiętałam, że do Krynek jedzie się pod górę (i to z każdej strony). Do Kruszynian dojechaliśmy za to szybko, bo w dół. Koło meczetu spotkaliśmy przewodnika, który właśnie grabił liście. Oprowadził nas, wyczerpująco opowiadając nie tylko to, co miał w środku nagrane, ale też odpowiadając na wiele moich pytań. Potem ulegliśmy krótkiej refleksji nad przemijaniem na miejscowym mizarze (cmentarzu) i własnemu łakomstwu w tatarskiej knajpie, dość drogiej, choć faktycznie ciekawej. Tu miała miejsce straszna przygoda - klapka od aparatu wpadła Grześkowi pomiędzy greting tarasu i musieliśmy ją wyłowić przy pomocy wielkanocnych bazi! Dodatkowo obśliniły nam nasze rowerowe łydki dwa sympatyczne szczeniaki bokserów.
Co jedliśmy? Grześ degustował pieriekaczewnik (z akcentem na 3 sylabę od końca), czyli mięso pozawijane w taki jakby naleśnik. Ja dostałam porcję pierogów z ziemniakami, jajkiem na twardo, pietruszką i cebulą. Dobre to było, tylko mało, jak na kolarski standard.
Nieco posileni udaliśmy się drogą niekoniecznie najkrótszą, ale jak się później okazało - bardzo ciekawą, wzdłuż Świsłoczy. Wielkie otwarte przestrzenie, przypominające stepy i małe wioseczki zachwyciły Grzesia. Przed nami na niebie widać było burzowy armagedon - czarne chmury i zacieki deszczu! Jechaliśmy wprost w paszczę potwora. Od czasu do czasu coś kropiło, a my chowaliśmy się, a to pod świerki, a to pod okap drewnianej chaty. Pośród takiej zabawy w ciuciubabkę z deszczem upływały nam kolejne kilometry, aż dotarliśmy nad Podlaskie morze - Jezioro Siemianówka!
Pod okapem groźnych chmur wyglądało fantastycznie. W oddali szybowały różne ptaki. Nie wiedzieliśmy jeszcze, czy uda nam się dostać na drugą stronę na skróty - po nasypie kolejowym. Okazało się, że koło torów jest wygodna droga, która bliżej mostu przechodzi w urwistą perć. Odcinek czystej adrenaliny!
Za mostem uzupełniliśmy nasze zapasy o piwo na wieczór. Już bardzo blisko czekał na nas wybrany biwak - wieża widokowa nad samą wodą. W okolicy kręcili się wędkarze, których od czasu do czasu goniła policja. Wypakowaliśmy dobytek i przenieśliśmy się na górny podest wieży. Tam postawiliśmy namiot, żeby w nocy było cieplej i poszliśmy się myć. Grześ wybrał staw przy przepompowni, na którym unosiła się piana niewiadomego pochodzenia. Ja wybrałam jezioro, w którym pływała zdechła ryba. Wokół za to unosił się zapach nektaru kwitnących wierzb, darły dziób żurawie i latały czaple.
Wieczorem na dole odbyła się kameralna imprezka miejscowych metalowców, podczas której siedzieliśmy sobie na wieży i sączyliśmy własne napoje.
c.d.n.
piątek, 21 maja 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za odwiedziny i komentarz. Ze względu na intensywne ataki spamerskie komentarze tylko z kont Google. Przepraszam za utrudnienia.