Przedostatni etap...
Tak zimnego poranka jak tego dnia, to jeszcze nie mieliśmy. Po wyjściu z namiotu ubraliśmy się we wszystko, co mieliśmy, a do jazdy założyłam nawet ciepłe rękawiczki. W miejscowości Ortel zauważyliśmy piękną starą cerkiewkę przerobioną na kościół. Mieliśmy farta - w środku jakieś panie akurat coś układały, więc mogliśmy zwiedzić wnętrze - drewniane i bardzo kameralne.
Jazda bez mapy to zwykle przyjemne zaskoczenia - w Studziankach znaleźliśmy zupełnie przypadkowo stary mizar, różniący się od tego w Kruszynianach brakiem nowych grobów. Może dzięki temu był jeszcze bardziej urokliwy, ostre słoneczne światło docierało stłumione przez korony drzew.
Dalsza droga wiodła częściowo po głębokim piachu, Wisznice były na wyciągnięcie ręki, a tak jakby wciąż się oddalały. W końcu jednak stanęliśmy pod upragnioną zieloną tablicą z nazwą miejscowości. Mniej więcej pamiętałam z mapy, gdzie mieszka Paweł, znaleźliśmy jego ulicę, ale nie mogliśmy znaleźć numeru. Zaraz jednak pomogła nam jakaś młoda dziewczyna - lustrując nas i nasze rowery zapytała, czy szukamy Pawła Pakuły (skąd wiedziała?). Wyciągnęliśmy go spod prysznica, pod który właśnie był wszedł po treningu, i poszliśmy najpierw zapolować na coś do jedzenia.
Naszym łupem padła znaczna liczba jajek i pierogów w największym sklepie Wisznic. Po drodze miałam wrażenie, że Paweł zna tu wszystkich, ponieważ co chwilę z kimś się witał. Podczas gdy poszłam się kąpać po tygodniu mycia tylko w kałużach i bagnach, chłopcy zrobili jajecznicę z 15 jajek, która była naszym marzeniem od jakiegoś czasu. Zjedliśmy też ciasto i poszliśmy na wycieczkę w stronę Horodyszcza.
Po drodze był sklep, w którym praktycznie bez ograniczeń mogliśmy kupić tyle oranżady, ile chcieliśmy! No ale bez przesady, nadmiar przyjemności powoduje, że przestają one aż tak cieszyć, dlatego wzięliśmy tylko 3 butelki na miejscu i 5 do plecaka.
Potem trochę poszwendaliśmy się po bagnach i krzakach, oglądając też grodzisko - ziemny wał na łąkach. Dzięki opowieści Pawła życie przed wiekami stanęło nam przed oczami jak żywe, zobaczyliśmy jak mieszkańcy okolicznych osad chronią się przed najazdami. A że Paweł jest archeologiem, to wie, o czym mówi.
Pod lasem natknęliśmy się na żurawie i degustowaliśmy miejscowe jałowce. W lesie przekicała przed nami kuna. Okolice Wisznic okazały się nie tylko urokliwe i malownicze, ale także dzikie!
Wieczór upłynął nam na spożyciu trzech paczek pysznych pierogów oraz projekcji filmu „Zmruż oczy”, który w moim odczuciu był świetnym podsumowaniem całej wycieczki.
c.d.n.
niedziela, 30 maja 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
W Wisznicach mieszkała kiedyś rodzina mojej Mamy ,a Ona jeżdziła tam na wakacje.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńWisznice - bardzo przyjemne miasteczko.
OdpowiedzUsuń