Nie, nie, nie bójcie się - nie będzie o żadnych dietach. Pojęcie „diety” jest mi zupełnie obce! Postanowiłam jednak zrobić pewien eksperyment związany z żywnością - może właściwszym słowem byłoby „badanie”. Otóż w wielu źródłach na temat żywności pojawia się krytyczne stwierdzenie, że współczesny człowiek spożywa mniej gatunków roślin niż jadano dawniej. Pisze o tym między innymi Michael Pollan w książce „W obronie jedzenia. Manifest wszystkożerców”, z którą mogłam się zapoznać dzięki Ajce. Ponieważ takie stwierdzenia bywają manipulacją (w dodatku pisaną z punktu widzenia amerykańskiego rynku), postanowiłam sprawę zbadać sama i przekonać się, ile gatunków roślin jest faktycznie obecnych na moim stole. 20? 50? A może 100?
Przez najbliższy miesiąc będę spisywać codziennie zjedzone gatunki roślin. Zaczęłam 27 marca. W żaden sposób nie modyfikuję swoich codziennych nawyków, jem jak zawsze. Nie jest to ani polemika z jakimś stylem żywienia ani dowód na to, że jem zdrowo (być może jem, ale na pewno sama LICZBA gatunków roślin niczego nie dowodzi).
METODYKA
Od razu napotkałam na problemy metodyczne. Przeprowadziłam też ciekawą rozmowę z kolegą Maćkiem, zwolennikiem paleodiety i tzw. diety „optymalnej”.
Przede wszystkim różne produkty przetworzone zawierają wbrew pozorom sporo różnych składników, pochodzących z rozmaitych roślin. Przykładem niech będzie „Granola” z dodatkiem gorzkiej czekolady, jednej z firm, które reklamuje swoje produkty jako „zdrowe”. W składzie mamy: płatki i mąkę owsianą (owies), cukier (burak cukrowy), czekoladę (kakao), lecytynę sojową (soja), otręby pszenne (pszenica), kukurydzę i mąkę kukurydzianą, płatki kokosowe (kokos), ekstrakt słodowy jęczmienny (jęczmień), melasę trzcinową (trzcina cukrowa) i jeszcze parę składników nie związanych bezpośrednio z roślinami (sól, aromaty). Ogółem do produkcji takiej granoli wykorzystano przynajmniej 9 gatunków roślin. Ale czy to naprawdę znaczy, że jest ona „zdrowa”?
Z wielu roślin można uzyskać produkty różniące się znacznie wartością odżywczą. Przykładem niech będzie soja, przez niektórych znienawidzona, jednak często nieświadomie spożywana pod postacią „lecytyny sojowej” - wyizolowanego dodatku do żywności, obecnego w różnych słodyczach i przekąskach. A przecież soję można zjeść jako gotowane ziarno albo jako niezwykle cenne, odżywcze miso, które otrzymuje się po jej sfermentowaniu (w tej postaci naprawdę lubię soję!).
Tak samo winogrono można zjeść jako świeży owoc, rodzynkę albo wypić pod postacią wina. Dynię można użyć jako warzywo, pestki lub tłoczony z nich olej. Postanowiłam jednak po prostu liczyć gatunki, w tym przypadku traktuję te pokarmy jako jeden gatunek. Liczę także rośliny przyprawowe i używki, takie jak herbata, kakao itd.
CEL
Celem jest przede wszystkim zaspokojenie mojej nieokiełznanej ciekawości. ;) Eksperyment traktuję jako zabawę. Na pewno (co widzę już po 3 dniach) zwiększyła się moja wrażliwość żywieniowa. Pojawiają się refleksje - ten gatunek nie jest rodzimy, tego nie znali nasi przodkowie, co jest w składzie tego produktu (do tej pory rzadko czytałam etykiety). Jeszcze za wcześnie na wnioski, choć intuicyjnie sformułowałabym takie:
1. Dawniej ludzkość jako taka wykorzystywała więcej gatunków, ale na danym obszarze geograficznym wcale nie musiało być ich wiele.
2. Obecnie mamy dostęp do wielu gatunków, których jeszcze kilkanaście pokoleń wstecz nie znano na naszym obszarze.
3. Możemy codziennie jeść nawet kilkadziesiąt gatunków roślin, ale w skali roku prawdopodobnie nie wychodzimy poza te kilkadziesiąt gatunków.
4. Prawdopodobnie dawniej człowiek danego dnia miał dostęp tylko do kilku gatunków roślin, a różnorodność była związana z porami roku (inna dieta wiosną, inna jesienią). Obecnie przez cały rok możemy jeść prawie to samo. Dawniej przednówek był okresem, gdy jedzenie było najuboższe. Chętnie powtórzę ten eksperyment jesienią.
A może ktoś z Was chciałby się przyłączyć?
czwartek, 29 marca 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Jeśli o mnie chodzi jestem zwolenniczką jedzenia miejscowych gatunków roślin. Upada ta teza jednak w zetknięciu z pomelo na przykład, za którym przepadamy ( z naszym 13 ms synem włącznie). Skłaniam się również ku temu, żeby jeść to na co ma się ochotę, a nie co wypada (bo w danym tygodniu jeszcze się nie jadło) czy : "bo to takie zdrowe". Takie zdrowe- to np. fasola, do której mam wstręt organiczny....
OdpowiedzUsuńA jeśli chodzi o eksperyment i prowadzenie badań- jestem pełna uznania :)
Tupajo, dziękuję. Tak jak pisałam, niczego nie modyfikuję, jem jak zawsze. Jestem zaskoczona, jak wiele (liczbowo, nie ilościowo, bo zwykle są to przyprawy i dodatki) jest w naszym pożywieniu obcych roślin.
UsuńZresztą, co to znaczy "obce"? Pomidor, kukurydza, dynia, ziemniak - z Ameryki. Włoszczyzna - z południa Europy. Nie mówiąc już o powszechnie używanych herbatach, kawie, kakao, cynamonie. Gdyby rzeczywiście trzymać się rodzimych gatunków, to zostałoby nam proso, burak i mięta? Nawet trzymając się kryteriów zasięgów upraw - nie wiem, czy mogłabym uznać wino zielonogórskie za rodzime - w dawnych czasach nikt by mi go tutaj nie przywiózł w jedne dzień furmanką :)
A pomelo jest faktycznie wspaniałe i dla osób z nadpobudliwością ruchową (jak ja) podłubanie przy cząstkach pomelo na pewno jest zdrowe :)
Ciekawy eksperyment. Właśnie policzyłem ile roślin już dziś zjadłem - 30 (bez przypraw, których nie używam) i dzień jeszcze trwa :)
OdpowiedzUsuńTa liczba wcale mnie nie zaskoczyła :) U mnie po 4 dniach wyszło, zdradzę, od 26 do 39 gatunków, wliczając przyprawy. Na podsumowania za wcześnie, ale w ogóle to bardzo mi się podoba robienie takiego eksperymentu. Dziś sporo czasu spędziłam poza domem, notując na karteczce gatunki - a wcześniej dociekliwie czytając etykiety i dopytując się u gospodarzy u receptury :) co było w sumie dość zabawne. Ale mogę powiedzieć: wiem, co jem.
Usuń