We wszystkich zbiorach tekstów o minimalizmie, czy będą to książki, artykuły czy blogi, poczesne miejsce zajmuje temat radzenia sobie z różnego rodzaju pamiątkami. Autorzy radzą – bywa, że dość ogólnikowo – jak analizować tego rodzaju przedmioty, jak obserwować związane z nimi emocje, kiedy odpuszczać, a kiedy pozbywać się ich bez mrugnięcia okiem.
Nie przepadam za teorią i ogólnikami, wolę praktykę. Dlatego postanowiłam opisać na żywym przykładzie, jak taki proces może wyglądać. Dodam, że jest to zagadnienie aktualne, tj. jego przedmiot ciągle leży przede mną na biurku. Przedmiot może niezbyt intymny lub istotny, jednak w tym wpisie celowo skupię się na różnych doznaniach, które generuje. (W praktyce, gdy ma się dobry „flow” w minimalizowaniu, tego rodzaju mniej ważne przedmioty znikają szybko i prawie niezauważone.)
Zróbmy małe ćwiczenie umysłowe.
Bohaterem będzie stary zeszyt z przepisami, który założyłam na studiach, mniej więcej wtedy, kiedy poznałam Sahiba – w roku 1997. Zeszyt ten prezentuje w ciekawy sposób rozwój naszych umiejętności kulinarnych. Dodam, że uczyłam się gotować dopiero „na swoim”, a Sahib był na początku lepiej zorientowany w kuchennych niuansach i cierpliwie uczył mnie różnych rzeczy.
Zaczyna się od oczywistych dziś dla nas przepisów typu „jak ugotować ryż na sypko” albo prościutkich sałatek (sałata lodowa, pomidory, mozarella, oliwa), a także ciekawostek zbieranych przy różnych okazjach od znajomych i na wyjazdach (rejbak, kulebiak z kapustą, tsatsiki). W pierwszych wpisach pojawiają się ciasta na margarynie, potrawy z użyciem jogurtu albo skondensowanego mleka i różnych półproduktów (np. mrożonek). Ostatnie są już przeważnie wegańskie, bez opisów wykonania (sama receptura) i z produktów nieprzetworzonych. Można prześledzić, jak zmieniły się nasze nawyki żywieniowe i poziom kuchennej samodzielności – nie potrzebujemy już szczegółowych instrukcji, jak ugotować zupę, przygotować ciasto albo warzywa na sałatkę.
Właściwie zeszyt ten nie ma już dla nas żadnego zastosowania praktycznego. W ogóle do niego nie zaglądamy. Zarówno Sahib, jak i ja, preferujemy naprawdę proste dania robione z tego, co pod ręką... (A poza tym trzymanie się ścisłych recept na gotowanie uważam zwykle za nudne!) Zatem rozumując racjonalnie, dawno powinnam się pozbyć tej księgi, która bądź co bądź zajmuje kawałek półki i czasem bałagani gubiąc karteczki.
Ale... nie jest to zwykły zbiór przepisów. Zawiera też nasze zabawne notatki i komentarze, rysunki oraz powklejane notatki z przepisami od znajomych, zapisane ich charakterami pisma. Z niektórymi osobami, jak to w życiu bywa, kontakty się rozluźniły albo zupełnie urwały. Przypomina więc jednocześnie coś w rodzaju sztambucha. I te niesamowite nazwy potraw, które musiały nam w danym momencie bardzo posmakować! Sałatka asystencka, placek ślubny, bułki narciarskie, piernik Dziadka Janka, ryż KW, drink Malinowy Królik, sałatka urodzinowa Lisa itd. itp. Tutaj mamy zatem tę dodatkową, emocjonalną wartość. Książka kucharska okazuje się jednocześnie pamiętnikiem!
Pojawiają się różne pytania. (Załóżmy, że robię duże porządki. Hipotetycznie możemy rozważyć takie sytuacje, jak przeprowadzka na drugi koniec świata albo wynajęcie swojego mieszkania na jakiś czas.)
Skoro nie będę już gotować tych potraw (lub wrócę tylko do kilku z nich, ale z głowy), czy jest sens przechowywać ten zeszyt?
Wspomnienia czy gotowanie i jedzenie tu i teraz?
Jakie emocje wywołują zapiski związane z konkretnymi sytuacjami - potrawy przygotowane zapewne tylko ten jeden raz?
Czy te emocje są wciąż żywe? Czy identyfikuję się z nimi? Czy są przyjemne?
Czy gdyby z jakiegoś niezależnego powodu ten zeszyt przepadł, to czy pamiętałabym o jego treści? Czy żałowałabym go?
Czy moja pamięć o nieżyjącej Babci może być wspomagana przez przepisy od niej? Czy nie pamięta się innych, ważniejszych spraw?
Czy natrafienie na karteczkę zapisaną ręką dawno nie widzianej koleżanki skłoni mnie do spotkania się z nią?
Co mogę zrobić, by pozbyć się fizycznego przedmiotu, a zachować jego treść? Całość czy tylko część? Zeskanować? A może nie zagłębiać się w dawne emocje, tylko całość wrzucić do worka z makulaturą?
A Wy – jak radzicie sobie z tego rodzaju pamiątkami? Co byście zrobili z takim zeszytem? Redukowaliście kiedyś swój stan posiadania naprawdę znacząco?
czwartek, 22 stycznia 2015
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Chyba wypowiadam się u Ciebie pierwszy raz. Z pamiątkami typu zdjęcia ciężko mi się rozstać. Z takim zeszytem też pewnie by tak było, tym bardziej, że jest to swojego rodzaju pamiętnik. Chociaż poprzednie wszystkie pamiętniki wyrzuciłam bez żalu, a nawet z ogromną ulgą. Teraz pamiątki zamykam w zrobionym przez siebie albumie ze zdjęciami po 3-5 sztuk z wakacyjnego wyjazdu, opisuję w kilku zdaniach, dodaję też bilety, wejściówki itd. Nie zbieram już niczego więcej i nie zamierzam, bo wiem jak ciężko się tego później pozbyć.
OdpowiedzUsuńRozważam jeszcze co zrobić z sukienką ślubną i butami. Fakt, że sukienka jest prosta, do kolan, ale jednak w kolorze śmietanki - od 4 lat zalega w szafie. Sprzedać się nie udało, butów tak samo (buty miałam jeszcze raz na weselu koleżanki). Myślę, czy nie zamknąć ich w pamiątkowym pudełku razem z kartkami ślubnymi.
Pamiętniki typowo pamiętnikarskie dawno popaliłam. Zdjęcia to faktycznie osobny temat, te sprzed okresu cyfrowej fotografii niestety zajmują dużo miejsca. Ten temat jeszcze przed nami. Najwięcej mamy slajdów, które trzeba by porządnie poskanować, a szkoda nam na to czasu.
UsuńNatomiast gdybym miała w ogóle coś takiego jak sukienka ślubna (akurat ślub brałam w codziennym ubraniu, w spodniach), to pewnie nie miałabym z tym problemu. No ale po prostu nie przepadam za sukienkami. Ale jestem świadoma tego, że kobiety bardzo przywiązują się do gadżetów związanych ze ślubem typu obrączka, sukienka, a nawet zasuszony bukiet. Rozumiem to i akceptuję. :)
Takie pamiątki są najgorsze... Ja bym pewnie zostawiła, upchnęła w jakimś pudle w piwnicy/pawlaczu z innymi podobnymi, z myślą, że jak będę miała te 90 lat, to na pewno z rozrzewnieniem obejrzę.
OdpowiedzUsuńSama sporej ilości pamiątek się pozbyłam, nawet nie pamiętam, co to było, więc braku nie odczuwam. Podejrzewam, że jakbym wywaliła wszystkie posiadane drobiazgi, to też bym po miesiącu nie pamiętała, że je miałam. Może ja mało sentymentalna jestem. Ale coś tam się jeszcze pałęta w szufladzie biurka, muszę wreszcie uprzątnąć, bo to ostatnie w domu miejsce, które się oparło czyszczeniu (chociaż paru przydałyby się powtórne czystki, zwłaszcza w szafie z ubraniami jest dramat - bardzo mi się w ostatnich czterech latach zmieniała rozmiarówka, z S przytyłam do M/L, potem ciąża, więc rzeczy specyficzne, po ciąży schudłam do XS, teraz wróciłam do S/M, ale wkrótce znów potrzebne będą "specyficzne" ;), tylko na inną porę roku niż poprzednio, więc mam notorycznie objaw nie-mam-się-w-co-ubrać, a zakupów odzieżowych nie lubię bardzo).
Nie wiem, czy zdradzać, co z nim w końcu zrobiliśmy. Po jakiejś godzince wspólnego zaśmiewania się na kanapie, wynotowałam kilka przepisów, z których może skorzystam, traktując jako orientacyjne proporcje do nowych ciast, bo teraz piekę głównie gryczane. Reszta idzie na opał do kozy. :)
UsuńWychodzi na to, że jestem mało sentymentalna i wolę chyba żyć chwilą niż zatapiać się w różnych wspominkach.
Ja bym chyba zostawiła. A wydawało mi się, że nie jestem sentymentalna. Myliłam się.
OdpowiedzUsuńWyobrażanie sobie różnych sytuacji fajnie uświadamia, jacy jesteśmy, prawda? ;)
UsuńChyba też nie jestem typową kobietą ;-). Welon ślubny i rękawiczki darowałam przyjaciółce. Suknię ślubną, gdy wyszło na jaw ile wysiłku trzeba włożyć w jej spieniężenie, oddałam w ramach zbiórki odzieży, z nadzieją, że przyniesie szczęście jakiejś pannie młodej (jednak element sentymentalizmu...). Było to naście lat temu...Za to zeszyt z przepisami założyłam dopiero w ubiegłym roku. Wpisuję do niego (albo wklejam) nowe sprawdzone receptury. Mam teraz czas kulinarnych pasji i muszę wspomagać pamięć.
UsuńFajnie, że znowu piszesz. Nie milknij za szybko...lub na zbyt długo.
Magdalena