Pierwszy raz zetknęłam się z
gazpacho (bardziej na miejscu byłoby napisać -
z przepisem na gazpacho) pod koniec lat 80. za sprawą jakiejś książeczki kucharskiej z biblioteki Rodziców.* Autor podkreślał, że o smaku potrawy decyduje dobra oliwa z oliwek... o której w tych czasach nikt u nas nie słyszał, więc zrobienie tego ultraprostego hiszpańskiego chłodnika pozostawało tylko w sferze marzeń, snutych latem w porze upałów. A szkoda - mieliśmy wtedy własne działkowe pomidory!
Pierwszy raz prawdziwe gazpacho jadłam kilka lat później w Andaluzji, do której dotarłam autostopem. Straciło nieco tajemniczości, okazało się, że w wielu miejscach Hiszpanii mają własne pomysły na tę zupę i nie ma jednego, jedynie słusznego przepisu - i bardzo dobrze!