Strony

sobota, 31 grudnia 2011

Między bezami a panettone


Niezależnie od tego, czy spędzacie Sylwestra w wannie, na balu, przed telewizorem ;) czy przy ognisku w lesie (tak jak my), życzę Wam świetnej zabawy w dobrym towarzystwie!
A w Nowym Roku dużo zdrowia, śmiechu i nieprzypalonych ciast.

środa, 28 grudnia 2011

Opowieści z puchowej krainy

Dziś zapraszam na wycieczkę do fabryki puchowych śpiworów. Spędziliśmy dziś z Sahibem i jego kolegą Jastrzębiem (urodzonym, co ciekawe, tego samego dnia, co Sahib) dwie godziny w firmie Yeti, opracowując różne patenty na wyprawę chłopaków. Wyprawa planowana jest na marzec-kwiecień 2012, a więc już niedługo! Jej celem jest Ziemia Torella, położona w głębi Spitsbergenu. Stąd nazwa wyprawy - Torell Expedition. Tereny te były eksplorowane przez polskie wyprawy w okresie międzywojennym, pozostałością tych czasów są polskie nazwy geograficzne lodowców, szczytów i przełęczy. Trasa wiedzie z Longyearbyean do polskiej stacji polarnej Hornsund - a potem z powrotem.

Owocem dzisiejszej arcyciekawej wycieczki do fabryki Yeti jest wpis, który popełniłam gościnnie na stronie chłopaków. Uwielbiam poznawać tajniki produkcji różnych rzeczy, a puchowe śpiwory, z mnóstwem komór w środku są naprawdę niesamowite. Zapraszam do lektury!

wtorek, 27 grudnia 2011

Pozdrowienia z ulicy Żabiej oraz zagadka

Z okazji zimy, która idzie w tym roku bardzo niespiesznie, dziś wpis z dużą liczbą obrazków, a małą - słów. Prezentuję kilka sweterków, które onegdaj zrobiłam. Szkoda, że dziewiarstwo ręczne nie jest już tak popularne, jak kiedyś. Czytelników niedziergających zachęcam do podjęcia pałeczek czyli drutów (albo szydełka). Zwłaszcza zaawansowany minimalista, który porzuciwszy blichtr cywilizowanego świata zaszywa się w leśnej głuszy, doceni możliwość własnoręcznego wykonania sobie ubrań, najlepiej z własnoręcznie wyczesanych owiec ;)


Poważnym odbiorcą moich wyrobów jest Sahib.
„Sahibie, uśmiechnij się!”
„Ja jestem drwalem, a nie jakimś tam modelem. Drwale się nie uśmiechają.”
Aha.

piątek, 23 grudnia 2011

Na luzie


Poranek na luzie. Sahib wykorzystuje urlop z... 2010 roku ;) Jeże już niedługo powędrują do nowego domu. Zanim to nastąpi, pozują do zdjęcia w towarzystwie zielonej herbaty oraz ciasteczek, które są od spodu trochę przypalone, kształtem przypominają kluski śląskie, ale mimo tego - są przepyszne!

piątek, 16 grudnia 2011

Autozagadka - jak się nie nudzić na zakupach

Zwykle robię zakupy w małych sklepach spożywczych. Jedynie po kosmetyki, baterie itp. chodzę do supermarketu. Dziś odkryłam, w jaki sposób urozmaicić sobie to odmóżdżające zajęcie, tak by szare komórki wręcz dostały zakwasów od myślenia.

Poszłam, jak zwykle, z karteczką. Nie była długa, potrzebowałam tylko kilku rzeczy. Przedostatnią pozycją były „patyczki”, pod nimi natomiast odkryłam, będąc już w sklepie, jakieś dziwne słowo. Niby sama je napisałam, zaledwie pół godziny wcześniej, ale nijak nie mogłam zgadnąć, o co chodzi. Wśród wielu możliwości odcyfrowałam je między innymi jako: „do wany”, „dzwony”, „olewany” oraz „bonony”. Żadnych skojarzeń. Widzicie sami - nie było łatwo! Przy czym troszkę się stresowałam, bo jutro z samego rana wyjeżdżam, miałam więc wrażenie, że może to być coś absolutnie niezbędnego!

Zaczęłam chodzić między regałami bardzo powoli. A nuż zobaczę ten tajemniczy przedmiot na półce i doznam olśnienia. Niestety, musiałam się poddać. Mózg zaczął się przegrzewać pod czapką. I kiedy stałam już w kolejce do kasy, wyciągnęłam karteczkę ostatni raz z kieszeni.

Tak, mam to!

piątek, 9 grudnia 2011

Szybki przepis na domowy chleb z formy

Niedawno o zaletach domowego chleba pisała Ajka. Nie chciałam jej robić konkurencji, z drugiej strony już dawno myślałam o opublikowaniu swojego przepisu, który jest niesamowicie prosty. Jak wiecie, przerażają mnie skomplikowane przepisy.

Odkąd pieczemy z Sahibem chleb w domu, często spotykamy się z pytaniami, czy nie szkoda nam czasu albo czy nie jest to drogie. O kosztach już kiedyś pisałam. Jeśli chodzi o czas, to nastawienie ciasta nie zajmie Wam więcej czasu niż przeczytanie tego wpisu albo zrobienie chińskiej zupki z torebki. Minimum pracy, maksimum satysfakcji.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Filc - nowa stara miłość

Zabieram Was dziś, mili Czytelnicy, na ZPT czyli zajęcia praktyczno-techniczne. Skrót objaśniam, ponieważ niedawno okazało się, że koledzy młodsi o 10 lat nie mieli już w szkołach takiego przedmiotu. Co za strata. Dzierganie łapek do garnków, lutowanie migaczy elektrycznych, rozpoznawanie tkanin, pieczenie ciast to umiejętności, których nigdy zbyt wiele ;) Poniższy wpis dotyczy filcowania - tematu, który jest dla mnie całkowitą nowością. Ale przecież całe życie to takie ZPT.

Na początek akcent historyczny. Mniej więcej 30 lat temu dostałam filcowy wianek, góralskiej produkcji. Ostał się do dziś, choć odpadła mu gumka. Przez długi czas wpływał na mój gust i poczucie estetyki, jako że od najmłodszych lat chłoniemy styl i piękno (zwróćcie uwagę na niesamowite zestawienie kolorów!).


Obecnie obserwujemy wielki powrót filcu na salony.

piątek, 2 grudnia 2011

Gotuję - gościnnie

Jak pewnie część Czytelników wie, o swoim własnym gotowaniu nie mam najlepszego zdania. Ot wrzucam do garnka to, co akurat mam pod ręką i coś z tego wychodzi. Raz lepiej, raz gorzej. Jak lepiej, to wrzucam przepis na bloga.

Tym bardziej mi miło, że jedna z moich prostych potraw została doceniona. Jakiś czas temu Ajka Minimalistka ogłosiła konkurs kulinarny, którego tematem miały być potrawy z sezonowych, lokalnych produktów. Przypadkowo opracowana wersja modrej kapusty z orientalną przyprawą, zajęła II miejsce :)

Tutaj link do przepisu.


środa, 23 listopada 2011

Technologiczne przygody i złośliwostki

Ten blog rzadko przybiera postać pamiętnika, rzadko też na cokolwiek narzekam, będąc z natury raczej optymistką. Jednak dzisiejszy dzień...

Zaczęło się od tego, że postanowiłam pierwszy raz w życiu przeinstalować sobie system w komputerze. Jak widać, zakończyło się to sukcesem (pokonawszy wiele raf, mam już przeglądarkę). Sukces jest jednak, w moim odczuciu, połowiczny.

sobota, 19 listopada 2011

Kazimierz Nowak o wolności

"- Czy pan nie boi się lwa? A takiego lamparta? A tych żmij i innych potwornych węży? - tym podobne pytania zadają mi ludzie czy to tu w Afryce, w Europie, czy w Azji Mniejszej.
Zawsze wtedy wyrywa mi się odpowiedź jednakowa: boję się jedynie stworzonego przez ludzi świata cywilizowanego, pełnego wiz, kaucji, urzędników emigracyjnych, gwarancji i innych nowości mających niby ułatwiać życie i zwiększających 'wolność' cywilizowanego człowieka. Każdy dzień na świecie przynosi nowe prawa, ustawy, rozporządzenia..."


Od jakiegoś czasu raczę się tą lekturą - Afryka lat 30. XX wieku i skromny polski podróżnik Kazimierz Nowak, ze swoim anarchistycznym, antykolonialnym, antyglobalistycznym (jak byśmy dziś powiedzieli) spojrzeniem na świat, z minimalistycznym bagażem zapakowanym na rower. Polecam!

Notka bibliograficzna: Kazimierz Nowak "Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd. Listy z podróży afrykańskiej z lat 1931-1936", wyd. Sorus, Poznań 2008

czwartek, 3 listopada 2011

W małej kuchni

Dziś post racjonalizacyjny. Taki minimalizm w praktyce czyli trochę tofalariowego mędrkowania. Jak sobie radzić w kuchni, gdy brakuje miejsca?

Jakiś czas temu zrobiłam minimalistyczne odgruzowanie kuchni. Wkrótce okazało się jak znalazł, kiedy w jednej z szafek musieliśmy wygospodarować miejsce na termę. Mieszkamy z Sahibem na poddaszu, kuchnię mamy pod skosami, mimo to jest funkcjonalna i wygodna, nawet gdy kręcimy się po niej oboje. Po 10 latach w małej kuchni uzbierało się parę refleksji. Każdy gotuje w innym stylu i z różną intensywnością, więc moje patenty oraz sympatie bądź antypatie do poszczególnych kuchennych utensyliów absolutnie nie pretendują do uniwersalności ;) Miłej lektury!

niedziela, 30 października 2011

Kulinarny poker - dynia i coś jeszcze

W tym roku chyba tylko raz obejrzałam coś w telewizji. Oczywiście będąc w gościach, bo w domu nie mamy TV. Był to program "Kulinarny poker", który z miejsca mnie zafascynował! Dla tych dziwaków, którzy podobnie jak my z Sahibem żyją w niewyobrażalnym dla wielu "świecie bez TV" krótki opis zasad.

Gospodarze programu zapraszają kilku mistrzów kulinarnych z różnych krajów. Losują oni karty z bogatej talii. Karty niezwykłe, bo zawierające, zamiast asów i innych figur, różne mniej lub bardziej fikuśne produkty spożywcze, takie jak: papryka, brokuł, ananas, kapary, jakieś mięso itp. Następnie mają chwilę do namysłu, by zaproponować danie, które zamierzają z tychże składników przygotować na oczach widzów. Najciekawsze propozycje przechodzą do finału. I tu następuje najbardziej emocjonująca część - w zaledwie 20 minut siekając, mieszając jak szaleni, mistrzowie przygotowują wspaniałe dania, które my po drugiej stronie szkła możemy sobie niestety jedynie pooglądać, natomiast jury w studio - degustuje i wydaje werdykt.

wtorek, 25 października 2011

Plastrony czyli koszulki startowe - co z nimi zrobić?


Dziś będzie dość ekspresowy post. Startując w różnych zawodach zgromadziliśmy pewną kolekcję numerów startowych w postaci koszulek - inaczej zwanych też plastronami. Pamiątka miła, ale jako początkująca (ciągle) minimalistka, nie chciałam trzymać bezużytecznych przedmiotów tylko z powodu wspomnień. Te koszulki są co prawda z dobrego materiału, ale krój mają luźny, raczej nie nadają się jako koszulka, ani do biegania, ani do innych dyscyplin.

Pomysły są dwa.

wtorek, 11 października 2011

W jaskini chomików - mieszane uczucia

Bywa tak, że od czasu do czasu człowiek musi posprzątać w nie swojej jaskini. W ostatni weekend doświadczyliśmy tego z Sahibem. Po śmierci moich Dziadków (nawet nie "typowych", ale "ekstremalnych" chomików), zostało do uporządkowania ich mieszkanie oraz część domu pod miastem, użytkowanego jako letniskowy - stary, przedwojenny dom, z mnóstwem zakamarków, piwnicą, strychem, garażem i komórkami.

Tym razem zajęliśmy się bardzo małym wycinkiem tej schedy. Zajrzeliśmy do spiżarni, mniej więcej 1-metrowego pomieszczenia przyległego do kuchni w tym podmiejskim domu. Czego tam nie było...

wtorek, 4 października 2011

Kwiatożerców nastał czas!

Jak co roku nadszedł czas dyni, z których słynie nasza gmina - podpiaseczyńska Lesznowola. Niestety na trzy kupione przez nas do tej pory dynie, tylko jedna była czerwona w środku, aromatyczna, wspaniale dojrzała i pełna w smaku. Za to na polach, przez które często przejeżdżam rowerem, można jeszcze pośród pomarańczowych kul znaleźć tu i ówdzie spóźnione, jesienne dyniowe kwiaty. Pomyślałam - czemu nie spróbować? Tym bardziej, że o tej porze roku nikt nie ma pretensji o obrywanie kwiatów, skazanych na zwiędnięcie podczas pierwszych przymrozków.



czwartek, 29 września 2011

Hoven Droven i Corvus Corax - 7. Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur

Przyznam szczerze, że na festiwalowe koncerty staram się chodzić z głową otwartą na nowości. Jednak przed czwartkowym koncertem dręczyły mnie wątpliwości, czy "perkusja w nadmiarze" oraz "harmider" będą w ogóle do zniesienia. Ten wieczór pokazał, jak bardzo się myliłam! Koncert był fantastyczny, przez trzy godziny tańczyłam, skakałam, krzyczałam aż do ochrypnięcia, a wyszłam mokrusieńka i trochę przygłucha. Dawno nie bawiłam się tak dobrze! Było ostro, głośno, gorąco!

Koncert rozpoczął Hoven Droven, co oznacza "harmider" - bynajmniej nie najgłośniejszy wykonawca tego dnia.

Barbara Furtuna i Linares - 7. Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur

Środowy wieczór festiwalu to "Złote Głosy na Skrzyżowaniu Kultur". Nadal pozostaliśmy w kręgu śródziemnomorskiej kultury i tradycji muzycznej.

Pierwszy złoty głos wydobył z siebie zespół Barbara Furtuna. Wbrew pozorom nie chodzi tu o kobietę, lecz o wokalny kwartet przystojnych Korsykańczyków.

środa, 28 września 2011

Psarantonis i Aynur - 7. Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur

Za nami kolejny dzień festiwalowych emocji. Wtorkowy wieczór spędziliśmy pod hasłem "Śródziemnomorskie klimaty".
Koncert rozpoczął Psarantonis (Antonis Xylouris), którego Sahib określił całkiem trafnie "Sabałą z Krety".

wtorek, 27 września 2011

Kalaniemi i Peón - 7. Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur

W niedzielę rozpoczął się kolejny, siódmy już Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur. Rozpoczął się od koncertu Urszuli Dudziak w Sali Kongresowej. Jako prości ludzie wybraliśmy się z Sahibem dopiero wczoraj na koncert "namiotowy" pod PKiN. Rzadko bywamy na koncertach, więc muzyka grana na żywo robi na nas przeważnie duże wrażenie. Na Festiwalu zaś co roku można posłuchać wykonawców niszowej muzyki z pogranicza folku, która nieczęsto pojawia się w mediach, a i w sieci znajdują ją raczej znawcy. Wczorajszy koncert upłynął pod hasłem "Kobiety Świata na Skrzyżowaniu Kultur".
Jako pierwsza wystąpiła Maria Kalaniemi - fińska mistrzyni gry na akordeonie, a zarazem śpiewaczka.

poniedziałek, 19 września 2011

Z krakowskich jabłek - jesienne przyjemności

Jesień zbliża się wielkimi krokami. Czas przełamać blogowe lenistwo :) Tym bardziej, że nieoczekiwanie spotkała mnie motywacja w postaci kolegi Maćka, który stwierdził, że mój blog to nudy na pudy. Zatem specjalnie dla niego publikuję przepis. Są to ultraszybkie pieczone jabłka, które najlepiej przyrządzić ze znalezionych, zdziczałych i kwaskowych jabłek. Tę potrawę wykonałam w sobotę w gościnnej kuchni Maćka w Krakowie.



środa, 17 sierpnia 2011

Zabuffmy się!

Buff, o którym wspominałam już kilka razy przy różnych okazjach (m.in. o fastpackingu) jest dla mnie jednym ze sprytniejszych wyrobów tekstylnych, z jakimi miałam do czynienia. Coś na kształt szwajcarskiego scyzoryka, lecz w dziale nakryć głowy. Skojarzenie ze scyzorykiem nasuwa się mimowolnie, gdy spojrzeć na zastosowania buffa - może być czapką, opaską, siatką, frotką do włosów, ręcznikiem, ba, nawet obrusem! A przy tym jest ładny, mięciutki, lekki i szybko schnie po praniu.



niedziela, 7 sierpnia 2011

"Za 600 metrów fotoradar" czyli po co nam autostrady

Właśnie wróciliśmy z krótkiego wyjazdu. Przejazd przez Polskę, jedną z głównych dróg, zajął nam tyle czasu, co przez kilka innych krajów łącznie! Tu jakieś światła, tam remont, ruch wahadłowy i zwężenie, a fotoradarów tyle, co w przydrożnym lesie "papierzaków".

piątek, 22 lipca 2011

Nie różowa, acz prawdziwa natura Tofalarii

Po chwilowej przerwie wracam do świata wirtualnego, również blogowego, choć nie wiem na jak długo, bo szykują się kolejne wojaże. Tym milej tu wrócić, że mój zaniedbany blog otrzymał drugie w swojej historii wyróżnienie. Tym razem od minimaLenki, autorki bloga o powrocie do minimalizmu. Dziękuję!

Nie jestem fanką łańcuszków, więc zastosuję się już tradycyjnie, tylko do najprzyjemniejszej części zabawy, czyli pisania o sobie ;) Powinnam wyróżnić 16 (!?) kolejnych blogów - również tradycyjnie odeślę zainteresowanych do listy z prawej strony. Znajdziecie tam mnóstwo poczytnych blogów, a wkrótce listę wzbogacę o inne, na które regularnie zaglądam. Wyróżnień jako takich w świat dalej nie posyłam.

Podczas ostatniej takiej zabawy zdradziłam 7 rzeczy, które lubię. Tym razem druga strona medalu - rzeczy, których nie lubię, nie cierpię, czy wręcz nie znoszę. Taka lista wydaje mi się dużo lepszym odzwierciedleniem mojej, bynajmniej nie różowej, natury.

niedziela, 3 lipca 2011

Człowiek lasu pozdrawia

Chwilowo zostałam człowiekiem lasu. Czytelników (o ile jeszcze ktoś tu zagląda) bardzo proszę o wyrozumiałość. W ramach przeprosin fotka oraz krótka historia pt. "Skąd się bierze jesień". Pobyt w lesie, zwłaszcza z omc doktorem nauk leśnych Sahibem, jest bardzo pouczający!


Ja: Dlaczego drzewa jesienią przebarwiają się i zrzucają liście?
Sahib: Jak to, nie wiesz? Przecież tego uczą już w przedszkolu. Drzewa zrzucają liście, żeby jeże miały w czym się zakopać na zimę!
Ja: Ale skąd drzewa wiedzą, że w okolicy jest jakiś potrzebujący jeż?
Sahib: Bo jeże bardzo głośno tupią.
Ja: Czy jeśli jakaś rodzina jeży podejdzie pod drzewo i zacznie głośno tupać, to drzewo się przebarwi, zrzuci liście i nadejdzie jesień?
Sahib: Oczywiście!

Teraz już wiem, kto ponosi winę za przedwczesne przyjście jesieni... Pozdrawiam Wszystkich i życzę słonecznej pogody!

środa, 8 czerwca 2011

Nie bójcie się szpinaku!


To jest przepis specjalnie dla tych, którzy nie lubią szpinaku, bo kojarzy im się z wodnistą, rozgotowaną papką. A przecież szpinak ma też inne, smakowite oblicze. Sezon na świeży szpinak w pełni - jest to warzywo, które wspaniale smakuje również na surowo. Nie wierzycie? Spróbujcie. Sałatkę ze szpinaku wcinam od kilku dni, aż mi się uszy trzęsą. W warzywniaku to już się nawet przestali dziwić, gdy wpadam i kupuję od razu kilogram. Kilogram to pokaźna torba, bo szpinak jest bardzo lekki. A oto przepis:

trochę liści szpinaku - umyć, pokroić
2 rzodkiewki
garść orzechów włoskich
szczypiorek
parmezan lub ser pleśniowy
(ale niekoniecznie)
oliwa, sól, pieprz

Ta sałatka świetnie smakuje na przykład zawinięta w cienki naleśnik albo z razowym chlebem. Jeśli macie inne pomysły na świeży szpinak, to koniecznie podzielcie się w komentarzach. Życzę udanych szpinakowych wariacji!

PS. Mile widziane inne dania nie wymagające gotowania w te upały :)

piątek, 3 czerwca 2011

Książeczka

Wczoraj wybrałam się do banku (nazwijmy go roboczo Przecudny Kwiat Oszczędności) załatwić pewną sprawę. Nie była zbyt skomplikowana, dzięki czemu spędziłam w banku zaledwie nieco ponad godzinę, a moje papiery obsługiwały tylko cztery osoby. W międzyczasie, stojąc przy okienku i spoglądając na błyskawiczny postęp mojej sprawy, obserwowałam sceny rozgrywające się przy kasie obok.

Otóż do banku przyszła starsza pani - zadbana, elegancko ubrana, w towarzystwie młodszej kobiety. Panie potrzebowały pilnie uzyskać pewną sumę w gotówce, w związku z czym starsza pani przyniosła książeczkę oszczędnościową, z której chciała tę sumę wypłacić. Pamiętacie takie książeczki? Zielony papier, tabelka, pieczątki, ten klimat.

piątek, 27 maja 2011

Z wizytą w młynie

Dziś wpis nietypowy. Po pierwsze zaproszenie na wycieczkę - przynajmniej wirtualną - do młyna w Makowie Mazowieckim. Po drugie - wpis niejako reklamowy :) Być może niektórzy czytając post o kosztach wypieku domowego chleba zwrócili uwagę, że piekę chleb z mąki kupowanej bezpośrednio w młynie. Do tej pory mąka ta była przywożona przez osoby trzecie (do Makowa mamy kawałek...), ale gdy tylko nadarzyła się okazja, osobiście dokonaliśmy zakupów.


Przy okazji właściciel, pan Jerzy Stefański, oprowadził nas po młynie, pozwolił zrobić trochę zdjęć, a przede wszystkim opowiedział bardzo ciekawie o produkcji mąki.

poniedziałek, 23 maja 2011

Chrabąszcze etatowe

Chrabąszcze są nie tylko w lesie. W nawiązaniu do poprzedniego wpisu o owadach - szkodnikach drzew, dorzucam kilka gatunków, które na pewno znacie z bliższego lub dalszego otoczenia. Ze specjalną dedykacją dla MinimaLenki ;)

Monitornik żółtokarteczkowiec
Kawopijca papierosowiaczek
Kabloplątek listwownik
Pleciuch futrynnik
Klawiaturnik jędnorękowiaczek
Telefonnik skryty
Linijkowiec ekierkowiaczek
Czatowiec pogodzinnik
Poniedzielnik leniwiec
Okrusznik podbiurkowiec
Zupojadek brudzikubek


... i wiele innych, które dopiero czekają na odkrycie i opisanie. Miłego poniedziałku!

sobota, 21 maja 2011

Kreatywni entomolodzy

Wczoraj dokształcałam się nieco z entomologii czyli nauki o owadach. Niedługo podejmę się niedużego zlecenia, które będzie wymagało bardzo podstawowej wiedzy na ten temat. Nie nauczyłam się jednak zbyt wiele. Moją uwagę odciągnęły fantastyczne nazwy owadów - niszczycieli drzew i krzewów:

Ogłodek dzirytnik
Zwójka jarzębóweczka
Wystrój wężowiaczek
Zgrzypnik twardokrywka
Wierzbinowiec niszczywierzba
Skoczonos ozdobny
Ryjkowiec kutnerowiec
Drwionek okrętowiec
Szarynka kalinówka
Kibitnik lilakowiaczek
Strąkowiec żarnowcowy
Pryszczarek maliniak
Owocówka głogóweczka
Nimułka różana
Brzęczak porzeczkowy
Nijasionka skrzydlaneczka
Opiętek dwukropkowy...


... mogłabym tak dalej wymieniać i wymieniać. Bogactwo przyrody jest wspaniałe. A nazwy, przyznacie chyba, brzmią całkiem sympatycznie. Mimo to nie chciałabym być drzewem, na którym żerują - w końcu to czarne charaktery!

Jeśli napiszę kiedyś powieść, to już wiem, skąd zaczerpnę imiona dla bohaterów ;)


Bibliografia: Zbigniew Schnaider "Atlas uszkodzeń drzew i krzewów powodowanych przez owady i roztocze", Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1991

piątek, 6 maja 2011

Zwariowany test

Ostatnio mam trochę mniej czasu na blogowanie. Dążąc do niezależności na polu zawodowym postanowiłam założyć własną działalność i wystąpić o dotację na ten cel. To pochłania dość sporo czasu - jeżdżenia po urzędach, wypełniania druczków itd. Dziś uzyskałam jeden z ciekawszych załączników do wniosku: "Opinię doradcy zawodowego".

Aby ją uzyskać, wypełnia się test, który jest następnie oceniany. Test określa predyspozycje psychiczne, opanowanie, motywację do pracy, kwalifikacje itd. Pytania, punktowane od 1 do 5 są przemieszane, a niektóre mają chytrze "odwróconą" punktację (żeby delikwent nie zakreślił z automatu 5 we wszystkich pytaniach).

sobota, 30 kwietnia 2011

Top lista - 10 lektur wszechczasów

Mam taki zwyczaj, że gdy ktoś zaprosi mnie do domu, to nie oglądam kaktusów, paprotek ani kryształów na meblościance. Niektórym gospodarzom na pewno smutno z tego powodu. Mój wzrok jak magnes przyciąga jednak regał z książkami (może to niegrzeczne, ale naprawdę nie potrafię się powstrzymać, nawet gdy siedzę do niego tyłem!). Księgozbiór zdradza o właścicielu niemało, o jego zainteresowaniach, poszukiwaniach duchowych i preferowanej rozrywce.

Dziś zapraszam na wycieczkę na jedną z moich półek z książkami.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Latte caldo!

Włoskie Alpy kojarzą się przede wszystkim z jazdą na nartach. Na zjazdówkach nie jeżdżę, ale w tym górskim regionie bywamy latem. Pomimo kilku wyjazdów, wstyd się przyznać, wciąż po włosku umiemy tylko "dzień dobry" i "dziękuję", więc pozostaje nam dogadywanie się mieszanką angielskiego, hiszpańskiego i uniwersalnego języka gestów (kiedyś pojechał z nami kolega, który dorzucił klasyczną łacinę - szło mu naprawdę świetnie!).

Podczas ostatniego wyjazdu w ciągu jednego dnia zeszliśmy z Monte Rosy, zjechaliśmy na dół do najlepszej pizzerii w okolicy i postanowiliśmy tego samego wieczoru dostać się do Zermatt, po drugiej stronie Alp. Po kilkudziesięciu kilometrach zrobiło się sennie, więc zaczęliśmy wypatrywać jakiegoś Maka, żeby napić się kawy.

Kiedy w końcu ujrzeliśmy upragnione logo, cała nasza piątka wydała zgodny okrzyk, a śmiały kierowca Damiano złamał bez wahania kilka przepisów, by po chwili zaparkować pod krainą hamburgera.

piątek, 8 kwietnia 2011

Gotujemy! Mini calzone na kiepską pogodę

Weekend zapowiada się deszczowy. Dziś dzielę się przepisem, który wymaga nieco pracy, ale nie jest wcale trudny. Pochodzi z książki, którą już kiedyś wspominałam: "Wegetariańska kuchnia włoska" Paoli Gavin.

Calzone to tak naprawdę złożona na pół pizza. Jeśli umiecie zrobić domowe ciasto na pizzę (a to naprawdę prosta sprawa), to jesteście w domu. Prawdziwe calzone jest wielkości typowej pizzy, czyli zajmuje cały duży talerz. Zachęcam do eksperymentowania - w mojej wersji mini jest równie dobre!




sobota, 26 marca 2011

Jeden procent

Od trzech lat przekazywanie 1% podatku na Organizacje Pożytku Publicznego stało się bardzo łatwe. Nie trzeba osobiście przekazywać pieniędzy - wystarczy w odpowiedniej rubryce PIT wpisać nazwę i KRS wybranej organizacji. Przelew i wszystkie formalności załatwia za nas Urząd Skarbowy. Przyznaję, że dotąd głównym problemem był dla Sahiba i dla mnie (bo rozliczamy się wspólnie) właśnie wybór OPP. Chcieliśmy wspomóc co najmniej kilka, tymczasem w formularzu można wpisać tylko jedną organizację.

W tym roku nie mamy dylematu. Marcin, mój przyjaciel jeszcze z czasów liceum, potrzebuje pomocy. Dla Was jest obcą osobą, lecz jeśli mimo wszystko zdecydujecie się przekazać swój 1% dla niego i jego żony - serdecznie i z serca Wam dziękuję! Oddaję głos Marcinowi:

Zbliża się czas wypełniania PITów, dlatego przesyłam prośbę o przekazanie swojego 1% na fundację zbierającą pieniądze na rehabilitację i sprzęt ortopedyczny dla mojej żony. Jak pewnie część z Was już wie, we wrześniu zeszłego roku Jola uległa wypadkowi, w wyniku którego straciła lewą rękę i większą część prawej dłoni.

Jeśli zdecydujesz się nam pomóc, wpłaty 1% podatku prosimy przekazywać fundacji:

Fundacja Pomocy Osobom Niepełnosprawnym "Słoneczko"
(strona www.fundacja-sloneczko.pl)
nr KRS: 0000186434
Z dodatkową informacją (rubryka cel szczegółowy):
"Jolanta Sarniak, 237/S".


Zaglądające do mnie blogerki i blogerów zapraszam do pobrania znaczka widniejącego obok. Myślę, że warto propagować odpis podatkowy na wszelkie możliwe sposoby - nas to nic nie kosztuje, a dla wielu organizacji i osób jest to "być albo nie być". Nieważne, czy płacisz duży czy mały podatek, liczy się każdy grosz.

czwartek, 24 marca 2011

Ekspresowa przekąska z jabłka

Ze względu na to, że staram się ograniczyć spożycie słodyczy, jak tylko mogę, a z drugiej strony czasem nie mogę się powstrzymać, pracuję nad potrawami, które stwarzają złudzenie wykwintnych deserów, nie będąc jednocześnie ciastkiem, czekoladą czy batonikiem. Oto jeden z tych spontanicznych, ultraszybkich przepisów - ostatnio bardzo u nas popularny. Zwykle mamy w domu kwaśne jabłka, bo kupujemy je do surówek.


Składniki:
1/2 kwaśnego jabłka (np. reneta) - pokroić
coś słodkiego i płynnego - miód albo jakiś syrop (u nas w tej chwili na topie skoncentrowany sok winogronowy)
coś do posypania - mielone migdały, wiórki kokosowe, siekane orzechy itp.

I to wszystko :) Smacznego!

Macie jakieś swoje patenty na słodkie przekąski?

czwartek, 17 marca 2011

Jaką jesteś kawą - test kaw zbożowych

Dziś zapraszam na nietypową filiżankę kawy.

Kawa zbożowa - dla wielu osób smak dzieciństwa. Ale co to właściwie jest? Z prawdziwą kawą ma niewiele wspólnego. Produkowana jest z ziarna palonych zbóż - pszenicy, jęczmienia lub żyta, a nawet z żołędzi. Nie zawiera kofeiny, za to jest źródłem cennych składników (błonnik, przeciwutleniacze i inne). Daje uczucie sytości, a jednocześnie przyspiesza przemianę materii. Nie jestem dietetykiem, więc nie będę na ten temat więcej marudzić, a zainteresowanych odsyłam do artykułów na ten temat. Dodam tylko, że wielu sportowców zaczyna swój dzień od filiżanki kawy zbożowej (na przykład Maja Włoszczowska). Może warto przypomnieć sobie jej smak?

W pewnym momencie w naszym domu pojawiły się aż 4 różne gatunki kawy zbożowej, zatem niezwłocznie przystąpiliśmy z Sahibem do testu konsumenckiego. Zapraszam Was również degustacji i dzielenia się wrażeniami, a całkiem zakręcone osoby do odpowiedzi na tytułowe pytanie "jaką jesteś kawą?" :)




niedziela, 13 marca 2011

W poszukiwaniu drugiej skóry...

... czyli ubrań idealnych


Dziś dłuuugi wpis dedykowany Kobietom - nieco spóźniony na Dzień Kobiet, zapowiedziany wcześniej temat czyli porządki w szafie :) Wiosna idzie!!!

Wiosna to już przysłowiowy czas porządków. Dobra, przyznaję, ja swoją szafę przejrzałam nieco wcześniej, na fali zimowej czystki, która objęła biblioteczkę, kuchnię, łazienkę i inne szpargały. Wcale tak łatwo z tą szafą nie było. Nie bójcie się, nie będzie tu żadnej listy ubrań, zanudzania, co wyrzuciłam, a czego nie, ani liczenia ile mam rzeczy (dużo). Najważniejsze to patrzeć do przodu. A więc znaleźć odpowiedź na pytanie: jak kupować tylko ubrania idealne? Takie, na które zawsze będę miała ochotę? Które staną się drugą skórą - wygodną, dopasowaną, noszoną swobodnie i bez zastanowienia? Główkują nad tym najtęższe głowy wizażystek i stylistów, ale myślę, że można sobie całkiem nieźle poradzić samemu. Od razu na wstępie uprzedzę, jakie mam podejście do ubrania. Przede wszystkim ma być praktyczne i wygodne. Ładne i kobiece oczywiście też, ale bardzo mi daleko do szafiarki :) Ci, którzy mnie znają, chyba nigdy by nie przypuszczali, że popełnię wpis o modzie. Moja główna zasada: to ubranie ma być dla mnie, nie ja dla ubrania. Tylko modelki na wybiegu mają być wieszakiem, a wzrok ma się kierować ku temu, co na sobie mają. Zwykła kobieta ma inny cel - to ona, jej osobowość, słowa, które mówi, jej gesty są ważne, ubranie to tylko tło.

Do sprawy podeszłam analitycznie. Zaczęłam od przyjrzenia się swoim ulubionym ubraniom (tym takim naprawdę ukochanym). Co je wyróżnia? Dlaczego właśnie te, a nie inne? Każda sztuka odzieży posiada szereg cech, które są jak najbardziej obiektywnie i fizycznie mierzalne. Nie jest to żadna czarna magia. Cechy, które mam na myśli, to:

1. kolor
2. wzór
3. krój
4. rozmiar
5. materiał
6. jakość, wykończenie, detale


I dopiero wypadkową tych cech jest przeznaczenie, styl, charakter, unikalność, piękno danego ubrania, a więc cechy subiektywne. A także jego wygoda, funkcjonalność, to czy do nas pasuje, a co za tym idzie - ogólna satysfakcja z zakupu.

Po głębszym przemyśleniu tematu stwierdziłam, że ubrania ulubione to te, które we wszystkich 6 podstawowych aspektach spełniają nasze wymogi. Bo dlaczego by nie? Na rynku jest, wydawałoby się nieskończona ilość ubrań, więc dlaczego nie mielibyśmy kupować tylko tego, co spełnia nasze osobiste, wysokie wymagania? Nie namawiam Was wcale do tego, żeby godzinami chodzić po sklepach. Sama tego nie znoszę. Ale jeśli określimy, co nam służy, powinno być znacznie łatwiej. Niektóre wieszaki w sklepie od razu będziemy omijać. A więc do rzeczy - moje case study:

1. Kolor - mój ulubiony temat, o którym mogę godzinami ;)


Według mnie trafiony kolor to połowa sukcesu, dlatego poświęciłam mu największą uwagę.
Nikt nie wygląda dobrze w każdym dowolnym kolorze. Pewne kolory są dla nas wręcz stworzone. A w innych wyglądamy jak zombie. Dla jednych ludzi to oczywiste, dla innych czarna magia. Zajrzyjcie na stronę i bloga Lory Alexander. Póki co, to najlepszy wykład na ten temat, jaki w sieci znalazłam - bardzo przystępny i z wieloma przykładami. Tylko uważajcie, to wciąga, zaczytałam się na parę godzin. Pani Lora nie tylko poprowadzi Was krok po kroku przez różne tajniki analizy kolorystycznej, ale zdradzi również sekrety łamania zasad :) Teoria 4 pór roku zawsze wydawała mi się zbyt uproszczona. 12 pór roku - to ma sens!
No dobrze, a jakie wnioski dla mnie? Dziecięciem będąc znalazłam gdzieś artykuł o kolorystycznych porach roku i zdiagnozowałam się jako Lato (popularny u nas typ). I co z tego. Jako maniak kolorów, kontestator i eksperymentator miałam od tej pory w swojej garderobie każdy kolor i to w różnych odcieniach. Pomarańczowy, żółty, oliwkowy, ceglasty, a nawet (!) musztardowy. Brrr. Nic dziwnego, że niektóre rzeczy raczej upychałam w tylnym rzędzie, zamiast wdziewać na grzbiet.
Kolory moich intuicyjnie ulubionych ubrań, które potwierdzają mądre tabelki, to: szary, grafit, czarny, gorzkoczekoladowy, niebieski, malinowy, kolory złamane szarością oraz kilka żarówiastych, jak fuksja i turkusowy.
Czy taka analiza oznacza, że mamy ślepo stosować wszystko, co nam wróżą tabelki? Niekoniecznie. Nie przepadam na przykład za granatowym, poza ciemnym dżinsem. Granatowy wydaje mi się zbyt grzeczny. Bardzo lubię z kolei pomarańcz, niewskazany dla Lata. Kompromisem było zostawienie 3 par pomarańczowych spodni - a więc ubrań noszonych z daleka od twarzy. Została też oliwkowa bardzo dobrej jakości kurtka puchowa - szaleństwem byłoby kupowanie drugiej tylko z powodu koloru. Używam jej kilka razy w roku. Nie potrafię też zrezygnować z czystej czerwieni, którą uwielbiam, na równi z szarym.
Nie sposób przy okazji pominąć psychologicznego oddziaływania kolorów. Czerwień, wiadomo - życie, energia, niebezpieczeństwo, emocje, miłość itd. A szary? O szarym będzie osobny wpis, bo to niezwykle ciekawy (chciałoby się powiedzieć: barwny) kolor.
Na koniec jeszcze jedna refleksja - koszt profesjonalnej analizy kolorystycznej zaczyna się od 150-200 zł. Myślę, że nie jest to dużo, gdyby podsumować wydatki na złe ubrania. Jeśli któraś z Was poddała się takiej analizie, koniecznie napiszcie o tym w komentarzach! Chętnie poznam Waszą opinię.

2. Wzór - niby prosta sprawa


Desenie to kwestia indywidualnego gustu. Lubię paski każdej szerokości, melanż, kwiaty, coś w stylu indyjskim i zwykłe gładkie ubrania. Kratki i kropki nie mają u mnie szans. I na tym mogłabym zakończyć, gdyby nie to, że wzory również są dedykowane odpowiednim porom roku. Nie kształty, ale kontrast ma kluczowe znaczenie. O ile typ kontrastowy (np. Zima) może pozwolić sobie na ostry, czarno-biały wzór, o tyle osoby o miękkim typie powinny postawić na delikatniejsze, stonowane, rozmyte desenie. To dla mnie nowa reguła, choć intuicyjnie wyczuwalna. Nigdy nie mogłam się przekonać do melanżu białego z czarnym. Moje ulubione zestawienie to szaro-czarne paski. Wieje nudą? Cóż, nie twierdziłam, że szukam czegoś supermodnego, tylko drugiej skóry. I to jest właśnie to!

3. Krój - o owocach i... warzywie, czyli cebulce

Popularny podział kobiet na jabłka i gruszki nie wyczerpuje tematu. Oczywiście krój jest ważny (i tu znowu można zasięgnąć porad stylisty - ja stylistką nie jestem, więc nie będę się wymądrzać). Fason ubrania to jednak coś więcej niż tylko podejście "architektoniczne". Kształt tworzony przez sylwetkę jest oczywiście bardzo ważny, może optycznie dodać lub ująć 10 kg. Ale to nie wszystko.
Choćby sto osób naokoło mówiło mi, że świetnie wyglądam w golfach, ja golfu po prostu nie założę. Tak, tak, to trauma z dzieciństwa, kiedy to głowa nieraz utknęła mi gdzieś w środku tego cholerstwa. Nie ma mowy! A więc kłania się dodatkowo wygoda. Golf może być, ale... na suwak. Za ultraniewygodne uważam biodrówki, rajstopy, ubrania powiewające, kimonowe rękawy (bo jak upchnąć sweter-nietoperz pod zwykłą kurtkę?). Choćby wyglądały i najpiękniej, w sklepie omijam szerokim łukiem. Co w takim razie lubię? Lubię ubrania dopasowane, duży okrągły dekolt lub ostro wcięty, dopasowane rękawy, kaptury, wygodne spodnie - rurki albo proste nogawki, ubrania wcięte w talii. Lubię, gdy jedno ubranie bez problemu mieści się pod drugim. Uwielbiam cebulkę, dlatego wybieram raczej rzeczy bez marszczeń, falbanek, bufek itd. Bardzo lubię rurki i dopasowane tuniki oraz krótkie kurteczki. Z domu nie wychodzę bez buffa. Uzbierała mi się cała kolekcja buffów i z powodu kilkunastu zastosowań uważam je za genialny wynalazek.
Często zazdroszczę mężczyznom, których nikt nie kusi co sezon nowym krojem spodni, koszuli i marynarek. Kupią kurtkę raz na 10 lat i mają zakupy z głowy, a firmy od dżinsów produkują konsekwentnie te same modele od wieków, nie wysilając się na żadne fajerwerki. Tymczasem, gdy projektanci kobiecej mody krzykną "bombki", to przez cały sezon trudno znaleźć normalną spódnicę dla kobiety, która nie przypomina patyka :)

4. Rozmiar
Jestem w dobrej sytuacji, bo od 15 lat noszę ten sam rozmiar. Dwie za duże bluzki oddałam Mamie, na allegro sprzedałam nowe, ale jednak za małe spodnie. A teraz ręka do góry, kto nigdy nie kupił ubrania za dużego lub zbyt małego, "bo przecież było takie śliczne, w dobrej cenie". W za dużych ciuchach człowiek co chwilę musi sobie coś poprawiać. Podwijać rękawy, zasłaniać dekolt, podciągać spodnie. Strata czasu. Za małe to z kolei szyneczka związana sznurkiem :) Choć niektórzy to lubią. Zwłaszcza widzowie płci przeciwnej.
Reguła regułą, a wyjątki - oczywiście są! Ostatnio Sahib kupił sobie śliczny kaszmirowy sweterek. I wiecie, co Wam powiem? Przymierzyłam, rękawy ma do kolan, ale to nic, bo i tak kiedyś go sobie pożyczę - jest miękki jak mała owieczka i ma śliczny kolor - mój kolor :)

5. Materiał
Rozrósł mi się ten wpis niebotycznie, więc tutaj krótko. Uwielbiam dzianinę za to, że się pięknie układa, jest wygodna i nie wymaga prasowania. Nie biorę żelazka do ręki. Nie kupuję ubrań, które trzeba prasować, czyścić chemicznie oraz takich, które są nieprzyjemne w dotyku, gryzą, elektryzują się itd. Na szczęście teraz tkaniny są naprawdę fantastyczne, można kupić wełnę do noszenia na gołym ciele, to zupełnie inna jakość niż straszne materiały, które pamiętam z dzieciństwa :)

6. Jakość, wykończenie, detale
Nie zawsze cena idzie w parze z jakością, co zrozumiałe, bo cena to jeszcze metka i reklama. Zdecydowanie wolę kupić coś niemarkowego, jeśli widzę, że materiał jest dobrej jakości, a ubranie porządnie uszyte i wykończone. Z detali lubię ergonomiczne kieszenie, a suwaki mają u mnie pierwszeństwo nad guzikami (znów wygoda!). Denerwujący drobiazg - zacinający się suwak, za ciężkie guziki, odstające kieszenie, plączące się frędzle - potrafią skutecznie obrzydzić każdy ciuch.

Ufff... Kto przeczytał do końca, temu należy się medal za wytrwałość ;) Czy jest to wpis o minimalizmie - w pewnym sensie tak, ponieważ mam zamiar kupować mało ubrań, lecz trafionych. Czy mi się uda, czas pokaże. Zapraszam do dyskusji - co lubicie nosić, z czym się zgadzacie lub nie, czym kierujecie kupując ubrania. Życzę wszystkim pięknej wiosny w wygodnych strojach i takiej dawki mody, jaką lubicie wpuszczać do swojego świata.

piątek, 11 marca 2011

777 ulubionych rzeczy...

Kilka dni temu otrzymałam pierwsze w historii bloga wyróżnienie. Przyznała mi je Ajka-Minimalistka, autorka świetnego i zasłużenie popularnego bloga o minimalizmie.

Z jednej strony tego rodzaju wyróżnienie mile łaskocze ego. Ktoś czytuje moje wpisy "o wszystkim", ktoś komentuje, a więc warto pisać, dzieląc się swoimi odkryciami i refleksjami. Z drugiej strony motywuje do rozwijania bloga, z którym bywa różnie. Raz mam pomysły na wpisy, ale nie mam czasu, innym razem odwrotnie. Z trzeciej strony (mam nadzieję, Ajko, że się nie pogniewasz!), postanowiłam zatrzymać rozpędzoną machinę łańcuszkową, nie przekazując wyróżnienia dalej. Z czystym sumieniem, bo większość wyróżnionych posłała je dalej w świat ;)

Już tłumaczę swoje motywy. Nie przepadam za łańcuszkami. Mailowe, fejsbukowe itd. ucinam od razu, szkoda mi na nie czasu. Tu sytuacja jest inna - powinnam wyróżnić 7 kolejnych blogów. I jestem w kropce, bo czytuję regularnie więcej blogów i o różnej tematyce. Odsyłam Was zatem, drodzy Czytelnicy, do listy czytywanych przeze mnie blogów, którą znajdziecie z prawej strony, na dole. Są tam blogi o minimalizmie, o rozwoju osobistym, o sporcie i przygodzie, a nawet o robótkach. Może znajdziecie coś, co Was zainteresuje. Chciałabym zwrócić Waszą uwagę na jeden niezwykły blog "Żyć w ciekawych czasach". Niezwykły dlatego, że jego autorka, pani Ewa, zaczęła blogować mając 80 lat. Zajrzyjcie koniecznie!

Na koniec ostatni punkt blogowej zabawy. Co lubię? Takich rzeczy jest dużo więcej niż 7. Około 777 wymieniłabym z głowy, ale czy byłoby to minimalistyczne? :) Pozostanę więc przy zadanej siódemce. (Na marginesie - jako czarny charakter uważam, że dużo lepiej człowieka charakteryzuje to, czego nie lubi, ale to już drobna uwaga dla twórców takich zabaw).

Lubię:
1. Ludzi, którzy nie obrażają się z byle powodu.
2. Śmiać się, najlepiej wspólnie z Sahibem wpaść w głupawkę :)
3. Rower, od strony sportowej i wyprawowej.
4. Cykorię, szpinak i temu podobne zielsko.
5. Śnieg i zimę.
6. Wielkie przestrzenie, góry, tundrę i północny klimat.
7. Palić ogniska.
7. Oglądać gwiazdy przez lornetkę (jeśli nigdy tego nie robiliście, to koniecznie spróbujcie!).

czwartek, 3 marca 2011

Historia z szafą w tle

Chciałam napisać o tym, w jaki sposób uporządkowałam swoją szafę. Tymczasem zebrało mi się na wspomnienia, które miały mnie doprowadzić do wyciągnięcia paru wniosków. Przede wszystkim - dlaczego zostałam ubraniowym chomikiem? Jak wiadomo, znajomość przyczyn jest niezbędna, by zmienić coś na lepsze. Ta historia przeniesie część Czytelników do mitycznej krainy dzieciństwa. Druga połowa Czytelników pewnie w ogóle mi nie uwierzy.

Urodziłam się w takich czasach, gdy ubranka dla dzieci nie występowały powszechnie jak dziś. A gdy już wystąpiły, zwykle bywały granatowe, czerwone lub w praktycznym brązowym kolorze. Popularny wzór stanowiły paski - łatwe technologicznie do wykonania w fabryce. Sztywne materiały gryzły i drapały, stanowiąc dziwaczne konglomeraty wełny, lnu i czegoś syntetycznego, co akurat do fabryki dowieźli. Pogardzana dziś mięciutka chińska bawełna stanowiła absolutny szczyt marzeń! "Ja już chcę to zdjąć!"



Trzeba było jakoś sobie radzić. Bibułka była fantazyjnym dodatkiem nie do pogardzenia na specjalne okazje.



Mamy i Babcie nie próżnowały. Gdy tylko upolowały kupon jakiegoś pięknego materiału w kwiatki, szyły sobie sukienkę, krojąc tak, by przy okazji wykroić i sukienki dla nas. Lato było najfajniejsze . Gryzące rajstopy, ortalionowe spodnie i wstrętne swetry lądowały w szafie i można było biegać prawie na golasa. Nikt nie miał alergii, a słońce, komary i mrówki, trawy i osty nie robiły na nas specjalnego wrażenia. Był to szczęśliwy czas.



Aby osłodzić nieco przykre ubrania zimowe, Mamy i Babcie dziergały czapki i rękawiczki, wśród których zdarzały się nawet rzeczy kolorowe! Nikt nie zawracał sobie głowy odśnieżaniem chodników. Ta tradycja w wielu miejscach przetrwała do dziś.



Szybko zapragnęłam designerskiej i krawieckiej niezależności. Zaczęło się od eksperymentów na lalkach. Ścinki różnych materiałów miał wtedy w szafie prawie każdy. W końcu, mając jakieś 12 lat uszyłam sobie spódnicę na ZPT-ach w szkole i wydziergałam pierwszą czapkę z okropnej, żółtej włóczki. Wczesna podstawówka to był w ogóle czas dziwnych ubrań. W młodszych klasach królowały ciemne, praktyczne dresiki. Nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby codziennie chodzić do szkoły w innym stroju.



Później przejęłam zieloną koszulę po babci, jakieś dziwne sweterki i jakoś to szło. Nie mogę pominąć pierwszych dżinsów, które Tato przywiózł ze Stanów. Były to dzwony i miały wyhaftowaną na kieszeni wrotkę. Ta wrotka stanowiła przedmiot kpin pewnych osób nieobeznanych ze światowymi trendami :) Mama kupiła mi fajne bawełniane bluzy i taki "minimalistyczny" zestaw wystarczał. Na dyskoteki wydziergałam na drutach niebieską spódnicę mini (również w duchu minimalizmu). To były czasy! Coś się przerobiło, coś się wydziergało i człowiek chodził ubrany. Na zdjęciu siedzę koło Prababci i z zadowoloną miną prezentuję pasmo wełny.



Liceum przypadło na czas przemian ustrojowych. Prawdziwym hitem stał się bazar pod Pałacem Kultury. Tam w "szczękach" kupowało się stroje obowiązkowe w tych czasach: czarny, wyciągnięty sweter, bandany, glany, T-shirty z kapturem, flanelowe koszule w kratę oraz sztruksy i dżinsy o legendarnej już dziś trwałości. Przy czym muszę zaznaczyć, że te wyprawy nie były czymś tak częstym, jak obecne chodzenie do galerii handlowych. Od czasu do czasu dobra Mama dawała 50 zł i mówiła "kup sobie dziecko sweter, bo ten stary to już wygląda jak worek na ziemniaki", no i szło się z koleżanką wybierać i przebierać, aby kupić najlepiej jak najpodobniejszy sweter do tego ulubionego. A ze starego robiło się coś nowego.



Moda na flanelę dotarła nawet na Chomiczówkę. Świadczy o tym zdjęcie Sahiba, którego jeszcze wówczas nie znałam. Zwróćcie uwagę na bezkompromisowy kolor spodenek i dobrane do nich skarpetki. Jeśli ktoś myśli, że moda to dziewczyńska sprawa, wyprowadzam go z błędu :)



Ubrania w tym czasie szybko stawały się ulubione. Chodziło się w jednej rzeczy tak długo, aż się dosłownie rozpadała! Naszywało się fantazyjne łaty, które przedłużały życie spodni o kolejne lata. Farbowanie, aplikacje oraz zwykłe wycinanki powoływały do życia nowe wcielenia swetrów i T-shirtów. Przerabiałam też stare ubrania Mamy, Taty (też!), a nawet Babć. Żałuję, że niewiele mam zdjęć z tego czasu prezentujących wytwory domowego designu. Pamiętam jednak kilka swoich hitów: czerwony szydełkowy plecak, spodnie z łatami, sto razy przerabiany zielony sweterek, drewniane koraliki, skórkowe buty od Mamy tzw. "osiołki" oraz indyjskie sukienki maxi. Wszystkie te rzeczy były tak długo i często noszone, że stawały się niczym druga skóra, do tańca, różańca i chodzenia po drzewach.



Na początku studiów doszło buszowanie w lumpeksach, które zaczęły się pojawiać jak grzyby po deszczu. Zaczęłam się wspinać, poznałam Sahiba. To spowodowało zwrot w stronę strojów sportowych i turystycznych. Ponieważ nie było nas stać na markowe polary, szyliśmy je sami - tzn. ja szyłam, Sahib udzielał wsparcia designerskiego i rozrywkowego. Jechało się autostopem do hurtowni amerykańskich polarowych "ścinków" (w rzeczywistości były to kupony po kilka metrów bieżących), poza tym suwaki, rzepy, gumki i szyło się świetne kurteczki. Kiedyś pojechaliśmy ze znajomymi maluchem i kupiliśmy wspólnie tyle polaru, że nie byliśmy w stanie zmieścić się do auta. W końcu rozłożyliśmy go na siedzeniu z tyłu jak koce. Do dziś kilka z tych home-made polarków służy nam na działce. W tamtych czasach z polaru mieliśmy wszystko, od czapek po skarpetki!



Kiedy poszłam do pracy, nagle okazało się, że stać mnie na kupowanie ubrań w normalnych sklepach. Że mogę kupić nawet kilka ubrań miesięcznie. Zachłysnęłam się możliwością odbicia sobie wszystkich niedostatków ubraniowych młodości. Zauważcie, że użyłam słowa "niedostatek", które nie oznacza "biedy" - nie byliśmy biedną rodziną, po prostu wszyscy w koło borykali się z podobnymi problemami. Niedostatek nie dotyczył tego, że nie ma czego włożyć na grzbiet, tylko tego, że ubrania są brzydkie, niewygodne i jest ich niewiele.

I to był chyba ten moment, gdy w mojej szafie zaczęło robić się coraz ciaśniej, ale ja wcale nie byłam bardziej zadowolona ze swoich strojów... Zbyt dużo robiłam nietrafionych zakupów, a wiele rzeczy zachwycających w sklepie, w domu lądowało na dnie szafy. Bywałam też ofiarą wyprzedaży, gdy kupowałam coś dlatego, że było mocno przecenione, a podobało mi się tylko trochę. Często szliśmy do centrum handlowego z postanowieniem kupienia sobie "czegoś", przy czym cel nie był określony z góry.

Dlaczego ta historia jest taka długa i jaki z niej morał? Ano taki, że mając przez długie lata niewielki zasób ubrań, raz gorszych, raz lepszych (można powiedzieć, że spory kawałek życia upłynął mi na ubraniowym minimalizmie i recyklingu), gdy w końcu było mnie stać na więcej, wcale nie umiałam wykorzystać dobrze tego potencjału. Tak, jak napisała kiedyś Ajka - za te pieniądze mogłam mieć mniej ubrań, ale dobrej jakości i pięknych, tymczasem trwoniłam je na zakupy pod wpływem impulsu.

Drugi, poboczny wniosek jest taki, że z powodu wieloletniego przyzwyczajenia do przerabiania ubrań (lub szycia od nowa), mam niestety nawyk chomikowania rzeczy "do przeróbki".

O porządkach w szafie i konkretnych wnioskach, które dla siebie wyciągnęłam na przyszłość jeszcze napiszę w osobnym wpisie. Jak widzicie, potraktowałam temat dogłębnie, wystawiając na próbę cierpliwość Czytelników. Mam nadzieję, że chociaż zdjęcia wynagrodziły trud czytania :)

A Wy? Pamiętacie swoje ubrania z dzieciństwa i młodości? Były dla Was przedmiotem kompleksów, a może sposobem na wyróżnienie się z tłumu? A może za Waszych czasów w sklepach było już wszystko, czego dusza zapragnie?

poniedziałek, 28 lutego 2011

Wegetariańska solanka Sahiba

Dziś zamieszczam przepis gościnny - mojego męża Sahiba, który potrafi gotować dużo lepiej ode mnie, ale niestety nie ma czasu na prowadzenie własnego bloga kulinarnego. A szkoda.


Solanka to zupa o rosyjskim rodowodzie, oryginalnie przygotowywana na wywarze mięsnym, rybnym lub grzybowym. Chodziła za Sahibem od czasu, gdy kilka lat temu spróbował jej w Petersburgu. Jeszcze lepszą, jak twierdzi, podawano na rosyjskim statku oceanicznym, którym miał przyjemność pływać. Pomimo sztormu zjadł nawet dokładkę!

W końcu po krótkim internetowym researchu Sahib wykonał własną, wegetariańską wersję tej zupy (a nawet wegańską, jeśli pominąć śmietanę, tak jak ja robię). Przyznaję - jestem zachwycona! Przepis jest bardzo prosty. Nie jest to może najekonomiczniejsza zupa, zawiera bowiem takie frykasy jak oliwki i kapary, ale czasem można przecież zaszaleć :)

Składniki w kolejności dodawania:

2 marchewki
2 pietruszki
1/4 selera
4 średnie ziemniaki
1/4 główki małej włoskiej kapusty
sól, pieprz, liście laurowe

koncentrat pomidorowy - 2 łyżki
oliwa - 2 łyżki

ogórki kwaszone - 6 sztuk
duże zielone oliwki - mały słoiczek
kapary - 1/3 słoiczka, odsączone (najlepiej kapary w zalewie ze słonej wody, a nie z octu)

śmietana 12% (opcjonalnie)
1/2 cytryny (również opcjonalnie)
dymka do posypania

Pokrojone w kostkę marchewki, pietruszki, ziemniaki, seler i kapustę ugotować w wodzie do miękkości (z liśćmi laurowymi, solą, pieprzem). Dodać koncentrat pomidorowy i oliwę, jeszcze chwilę pogotować. Wyłączyć kuchenkę.

Gdy wywar jest gorący, dodać oliwki, kapary i grubo pokrojone ogórki, ale już nie gotować (można zostawić na nagrzanej płycie grzejnej).

Do miski przed nalaniem wycisnąć lekko i włożyć gruby plaster cytryny. Dzięki temu dochodzi aromat cytrynowej skórki. Można dodać łyżkę śmietany. Posypać dymką według uznania.

Smacznego!

PS Czytelników proszę o wyrozumiałość i nie dociekanie, czemu na zdjęciu nie widać ani jednej z tych legendarnych zielonych oliwek :)

wtorek, 22 lutego 2011

Stasiuk o minimalizmie

"Byli ciemnoskórzy, obdarci i kolorowi. Nie mieli nic, co według nas mogłoby stanowić jakąkolwiek wartość. Koce, naczynia, rozklekotane archaiczne pojazdy i zwierzęta równie chude jak oni sami. Tak, przybywali na skróty z otchłani minionego i całkiem dobrze czuli się w teraźniejszości. Pertraktowali z Piotrem w sprawie opłaty za fotografowanie. Nie chcieli pieniędzy, chcieli papierosów. Oddałem wszystkie, jakie miałem w aucie. Stali cierpliwie, uśmiechali się, dziewczyny robiły zalotne miny. Przybywali z minionego czasu, kiedy ludziom wystarczało znacznie mniej i próbowali żyć w teraźniejszości, a w istocie pozwalali, by teraźniejszość przepływała obok nich. Prawdopodobnie traktowali ją jak żywioł, który można wykorzystać jak, powiedzmy, ogień do gotowania albo wodę do mycia."

Notka bibliograficzna: Andrzej Stasiuk "Fado", Wydawnictwo Czarne, 2006

poniedziałek, 14 lutego 2011

Domowy chleb - drogo czy tanio?

Do zamieszczenia tego wpisu zainspirowała mnie informacja, że w sklepie nieopodal nas razowy chleb orkiszowy kosztuje... uwaga, nie pospadajcie z krzeseł - 30 zł za kg!!! Niektórzy uważają, że nie opłaca się piec chleba w domu, że wychodzi to drogo. Oczywiście, jeśli ktoś kupuje dmuchane pieczywo tostowe w supermarkecie, to domowy chleb wyjdzie nieco drożej. Ale nie chodzi mi o chleb, w którym płacimy głównie za powietrze. Domowy chleb na zakwasie robi się bardzo łatwo i zawsze wychodzi. Jest ciężki i pożywny, a przede wszystkim smaczny. Prawdopodobnie również zdrowy :) A cena? Z ciekawości policzyłam, poniżej cała prawda o razowym chlebie. Koszty dotyczą chleba o masie 1 kg, bez dodatków.

0,67 kg mąki orkiszowej, kupionej w młynie prosto od młynarza (1,80 zł/kg) - taka ilość potrzebna jest na 1 kg chleba
1,20 zł

3 płaskie łyżeczki soli (ok. 7 g - 1,50 zł/kg)
0,02 zł

woda (łącznie do chleba i do zmywania, policzone z górką 4 l - 7,05 zł/1000 l)
0,03 zł

prąd z realnego pomiaru z licznika (piekarnik elektryczny, 200°C, 1 h 15 min. pieczenie + 15 min. nagrzewanie, 0,62 zł/kWh)
1,21 zł

około 10 minut pracy przy wymieszaniu i nastawieniu ciasta

SUMA 2,46 zł...

...czyli ponad 10 razy taniej, niż w sklepie!

PS. Zdjęcie z dzisiejszego wypieku :) Zwykle wychodzi to jeszcze taniej, bo piekę większą ilość - ta dziwna waga 0,67 kg jest tylko po to, by zgadzała się docelowa waga chleba dla porównania ze sklepowym. Zwykle daję 1-1,5 kg mąki naraz, a czas pieczenia jest praktycznie ten sam.

Dokładny, własny przepis na chleb z formy podaję tutaj.

środa, 9 lutego 2011

10 sposobów na uwolnienie książek

Dziś będzie dłuuugi wpis. Nigdy nie pisałam poradników, więc liczę na wyrozumiałość :) Jakiś czas temu zaczęliśmy z Sahibem redukować nasz dobytek, między innymi dość liczny, wspólny księgozbiór. Punktem wyjścia było około 1100 woluminów. Nie będę tu pisać o kryteriach, którymi się kierowałam przy selekcji - to bardzo indywidualna sprawa. Będzie za to o sposobach pozbywania się książek, które - obarczone sporym ładunkiem emocjonalnym - są mimo wszystko inną kategorią niż ubrania czy garnki.

1. Oddać do biblioteki publicznej
Niestety nie każda biblioteka chce książki przyjmować. Czasem po prostu brakuje regałów, żeby trzymać wszystkie dary. W naszej małej lokalnej bibliotece książki przynoszone przez czytelników i nie włączone do księgozbioru są wystawione w pudłach i można za symboliczną złotówkę coś sobie wybrać (zdarzają się bardzo ciekawe pozycje!). Od czasu do czasu bibliotekarki robią selekcję i oddają część na makulaturę.

2. Oddać do biblioteki szkolnej
Jeśli sami już wyrośliśmy ze szkolnego mundurka, to na pewno mamy jakiegoś znajomego, który pracuje w szkole. Książki typu popularnonaukowego, lektury, słowniki, podręczniki, zbiory zadań, atlasy - mogą wzbogacić właśnie szkolną bibliotekę.

3. Oddać do biblioteki branżowej
Książki tematyczne, zwłaszcza związane z dziedziną, którą się zajmujemy, mogą znaleźć dobre miejsce w bibliotece zakładu naukowego czy instytutu, ale też klubu górskiego, szachowego, drużyny harcerskiej. Sporo książek/opracowań/czasopism Sahib zaniósł do biblioteki w pracy - zostały przyjęte z radością, a on nadal może z nich korzystać.

4. Oddać znajomym

To też niezła metoda, można wprowadzić zasadę 1 książka = 1 symboliczna złotówka. Zrobiłam podobnie jak z ubraniami - zdjęcia książek wrzuciłam na Picasę i rozesłałam linka znajomym. Jest z tym trochę więcej zachodu niż z oddaniem do biblioteki, czasem paczuszka czeka jakiś czas, aż się z kimś spotkam, ale jest to też świetny pretekst do odnowienia kontaktów towarzyskich.

5. Oddać przez darmowe serwisy
Na przykład takie jak niepotrzebujący, graty z chaty, itp. Nie stosowałam, więc sama jestem ciekawa, czy ta idea się sprawdza.

6. Sprzedać - serwisy aukcyjne i fora tematyczne

To metoda dość czasochłonna, ale całkiem niezła w przypadku cenniejszych książek. Można zarobić parę groszy... albo trochę więcej. Warto sprawdzić w serwisie aukcyjnym, czy dana książka się pojawia, za ile, czy ma wzięcie. Jeśli to parę złotych, to nie warto zawracać sobie głowy (nie ma gwarancji, że się sprzeda, a za aukcję i tak trzeba zapłacić). Ale jeśli jesteśmy w posiadaniu jakiegoś białego kruka, z którego nie korzystamy, to gra jest warta świeczki. Serwisy aukcyjne nie są jedynym miejscem, gdzie możemy próbować sprzedawać książki. Sprzedaliśmy kilkanaście poszukiwanych tytułów na forum tematycznym.

7. Puścić w obieg - bookcrossing
Słyszeliście o tej akcji? To bardzo fajna idea. Ze strony pobiera się specjalną naklejkę, a książkę nią opatrzoną "porzuca" w widocznym miejscu, na przykład na przystanku. Książki są w ciągłym ruchu, używane i zostawiane dla kolejnych czytelników, a dzięki numerkom można śledzić ich historię.

8. Prezent okolicznościowy - książkowy łańcuszek
Jest to "prywatna" odmiana bookcrossingu. Polega na tym, że starannie wybraną książkę daje się znajomemu z dedykacją i koniecznie adnotacją, że jest to książka typu "podaj dalej". On po przeczytaniu pisze kolejną dedykację, przekazując kolejnej osobie. Może być przy tym niemało śmiechu, zwłaszcza jeśli wybierzemy jakiś naprawdę kiczowaty romans, poradnik erotyczny, wesołą książkę kucharską, jakiś dziwny album. Mile widziane są autorskie rysunki i złote myśli na marginesach. Nie powinna to być raczej żadna książka banalna, poczytna i na czasie :) Dostałam kiedyś czytadło "Trzydziestka na karku", a sama zapoczątkowałam inną wymianę książeczką rysunkową o dwóch króliczkach. Ciekawe, dokąd dotarła?

9. Wywieźć na działkę

O ile takową mamy. Pasują tu różne klasyczne, wakacyjne lektury. Pan Samochodzik, Marek Piegus, Ania z Zielonego Wzgórza, Tomek w Krainie Kangurów, hrabia Monte Christo, panna Marple i Chłopiec w Złotych Spodniach - są w sam raz do pobujania się w hamaku albo posiedzenia przy piecu. U nas zawsze znajdują amatorów! :)

10. Makulatura

Drastyczne, ale czasem po prostu nie idzie inaczej...

Znacie jeszcze jakieś inne sposoby?

poniedziałek, 7 lutego 2011

Boso na śniegu - porady babuni

Ostatnio wpadła mi w ręce dość zabawna książeczka pt. "Encyklopedia porad babuni" (tylko czyjej?). Zabawny wydał mi się już sam tytuł, a treść okazała się jeszcze bardziej obiecująca. Co zrobić, gdy kwiatek ma plamy, jak wbijać gwoździe w tynk, jaki napar pomaga na senne koszmary itp.

Znalazłam jednak jedną poradę dla siebie i już spieszę podzielić się z Czytelnikami. A może o tym słyszeliście? Została ona zamieszczona w rozdziale Zdrowie/Odporność.

"Boso na śniegu

Najlepiej to robić we własnym ogródku, ale też udaje się po obfitszych opadach śniegu na balkonie w samym centrum miasta. Przed wyjściem boso na śnieg stopy powinny być ciepłe. Zaczynamy od kilkunastu sekund, potem przedłużamy spacer do minuty lub dwóch. Następnie po umyciu stóp trzeba je dobrze wytrzeć i założyć ciepłe skarpetki. Ta metoda, choć na początku wydaje się drastyczna, naprawdę pomaga przeżyć jesień i zimę bez najmniejszej infekcji."

Ha! Spróbowałam od razu, śnieg na balkonie akurat był świeżutki, temperatura około -7°C. I wiecie co? Pełne zaskoczenie! Wspaniały przypływ energii, pobudzenie krążenia, jednym słowem coś fantastycznego. Po pięciu dniach bez problemu przekroczyłam zalecane dwie minuty. Poguglałam nieco i okazało się, że są ludzie, którzy umawiają się na bose, nawet 20-minutowe i dłuższe spacery w odludnych zakątkach! Podoba mi się to, tak samo jak ruska bania, z tym że bose spacery to zdecydowanie mniej zachodu, wystarczy trochę śniegu i lekki mróz, można je uprawiać praktycznie wszędzie i za darmo.

Znalazłam sobie nowe hobby, szkoda tylko, że deszcz właśnie rozprawił się z całym śniegiem na naszym balkonie. Zimo, wróć!

Notka bibliograficzna: "Encyklopedia porad babuni", Axel Springer, Warszawa 2007

piątek, 4 lutego 2011

Magiczne kilogramy papieru

Jak byłam mała wierzyłam, że nocami bohaterowie bajek mogą przemieszczać się z książki do książki, przekraczając nawet najgrubsze okładki. Nigdy żadnego nie przyłapałam, ale kto ich tam wie?


To tutaj w zgodzie obok siebie żyją Indianie, stolarze, lewitujący jogini, sowy, polarnicy, mechanicy rowerowi, jaszczurki, hobbici, szkodniki drewna i alpiniści. Gwarzą sobie do woli Murakami z Harasymowiczem, Diemberger z Freuchenem, a Jane Eyre z Dalajlamą.
Porzekadło głosi, że „kto czyta, dwa razy żyje”. Dlatego napiszę dziś bardzo antyminimalistycznie - książek bardzo trudno mi się pozbywać (ale nic na siłę). Z sukienkami to szło w try miga :)

środa, 26 stycznia 2011

Allende o minimalizmie (Indianie)

"Nudzili się, bo kiedy złowili już kilka ptaków i ryb, przez resztę dnia nie mieli nic do roboty; nie było sensu łowić więcej, gdyż w ciągu kilku godzin mięso gniło lub pożerały je mrówki. W końcu Alex zrozumiał mentalność Indian, którzy niczego nie gromadzili.
(...)
Indianie nie mieli żadnych przedmiotów zbytku, żadnych rzeczy służących do ozdoby, a jedynie to, co było absolutnie niezbędne do przeżycia; reszty dostarczała natura. Alex nie zauważył ani jednego przedmiotu z metalu, który mógłby wskazywać na ich kontakt ze światem zewnętrznym."


Tak się złożyło, że czytając ostatnio, co i rusz natrafiam na jakieś bardzo inspirujące fragmenty o posiadaniu, zarówno u autorów znanych od dawna, jak i nowych dla mnie. Mam nadzieję, że ten skromny wybór cytatów Wam się podoba. A sama powieść "Miasto Bestii" Isabel Allende? Pierwszy raz Autorka aż tak popuściła wodze fantazji (przynajmniej na tyle, na ile znam jej prozę), przenosząc czytelnika za sprawą 15-letniego amerykańskiego chłopca w świat na poły mityczny, na poły bajkowy. Legendarne plemię Ludzi z Mgły, szamani, El Dorado i krwiożercze Bestie, inicjacje, halucynacje, duchy, totemiczne zwierzęta - w pewnym momencie miałam wrażenie, że pani Isabel troszkę tym razem przesadziła, skupiając tak wiele elementów na zaledwie 270 stronach :) Jednak czyta się dobrze, nieco kryminalna historia z niespodziewanym zakończeniem.

Notka bibliograficzna: Isabel Allende "Miasto Bestii", Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA, 2004