Strony

środa, 14 października 2015

Pochwała koszyka

Pasowałoby może do bycia minimalistą być całkowicie obojętnym na uroki przedmiotów. Nie tyle mieć je w pogardzie, lecz dostrzegać tylko i wyłącznie ich utylitaryzm. Byłabym jednak hipokrytką, gdybym się pod takimi hasłami bezkrytycznie podpisała.

Rzeczy towarzyszą nam od rana do wieczora. Wzuwamy kapcie, pijemy z kubka, czeszemy się szczotką (chyba że ogoliliśmy się na zero jak Leo Babauta), siadamy na krześle. Codziennie przez nasze ręce przechodzi kilkadziesiąt przedmiotów. Jedne bardziej, inne mniej osobiste. Ładne i brzydkie, trwałe i nietrwałe, funkcjonalne, a może czasem buble. Te najchętniej używane z upływem czasu stają się prawdziwymi przyjaciółmi, sprzymierzeńcami zwłaszcza w chwilach życiowego zamętu. Może najlepsze to właśnie te, których nawet nie dostrzegamy, tak sprawnie i bezwysiłkowo nam służą?


Nabyłam ostatnio na targu wiklinowy koszyk na zakupy. Dokładnie taki, jakiego od dawna poszukiwałam. Lekki, nie za duży, nie za mały, zgrabny, z rączką na tyle krótką, by nie obijał się o łydki - kto ma 1,60 wzrostu, ten wie, o co chodzi. Sprzedawczyni ze składu wikliny wykazała się zmysłem handlowym. Pozwoliła mi wkładać zrobione już zakupy po kolei do różnych koszyków. Wybrałam ten, który „najbardziej mi leżał”. No i po prostu, tak zwyczajnie, ucieszył mnie ten koszyk!

W domu mam jeszcze kilku innych ulubieńców. Większość to rzeczy zupełnie zwyczajne. Ani specjalnie drogie, ani designerskie. Na przykład łyżka o idealnej wielkości (większa od łyżeczki, ale znacznie mniejsza niż „normalne” łyżki). Miękkie wełniane kapcie, ołówki - koniecznie 2B, gliniane miski, z których na co dzień jadamy. Mały jasiek - na większej poduszce nie potrafię spać. Sweter. Czołówka. Buty. Czapka. Kubek. Nóż kuchenny. Zakładka do książki (bardzo niedoceniana sprawa!). Kiedy coś oswoję, chciałabym używać latami i gdy się zniszczy, trudno mi przyzwyczaić się do zamiennika. Zawsze trochę martwią mnie przecierające się na wylot buty, dżinsy nie do odratowania, stłuczone kubki. Z drugiej strony widzę, że dzięki minimalizmowi zyskałam dużo zdrowego dystansu do przedmiotów (więc martwią tylko TROCHĘ). Każdy z nich kiedyś tam zakończy swoje funkcjonowanie - trudno.

Ciekawa jestem, jak zapatrujecie się na codziennie używane rzeczy. Lubicie coś szczególnie?

10 komentarzy:

  1. Mam trochę ulubieńców. Siatkę na zakupy. Różową. Taką na ramię. Najwygodniejszą :)
    Plecak. Na większe zakupy idealny. I na wyjście z dziećmi do miasta. I na wakacje.
    Czerwone sandały. Wygodne. W ulubionym kolorze.
    Kubek na herbatę. Idealnej wielkości.
    Robot kuchenny. Nieustannie zapracowany.
    Zegar w sypialni. Wyświetlający godzinę.
    Mnóstwo rzeczy, które lubię. Bez nich też można żyć, ale... nieidealnie ;)
    Minimalistką wciąż nie jestem. Raczej nie będę, bo wyrzucać nie umiem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spojrzałam na ten wpis z perspektywy i podzielę się zmianą w czasie.
      Siatka na zakupy uległa zniszczeniu (chyba, nie pamiętam, nawet nie jestem pewna, o którą z dwóch różowych mi chodziło). Teraz mam czarną torbę.
      Plecak został wymieniony na bardziej bezpieczny (ze specjalną kieszonką na portfel, który wiecznie szukałam, co stresowało męża mojego).
      Czerwone sandały jeszcze są. Ale ich stan powoli mówi, że czas się rozstać.
      Kubek. Potłuczony. Bardzo cierpię z tego powodu. Przeszukałam cały Internet, żeby znaleźć identyczny, ale nie udało się.
      Robot kuchenny. Został w 75% zastąpiony blenderem. Służy już tylko do robienia surówek i ubijania śmietany. Wszystko przez to, że zaczął się rozpadać i nie dawał rady robić koktaili i lodów, do których najczęściej był wykorzystywany. Szkoda wymienić całość, skoro jeszcze działa więc dostał blender do pomocy.
      Zegar wciąż jest.
      2 i pół roku - a tak duże zmiany.

      Usuń
    2. Dziękuję. Ciekawy pomysł na badania podłużne - jak długo służy dana rzecz. Mój koszyk cały czas daje radę i jest w użyciu prawie codziennie! Niezastąpiony, gdy przewożę samochodem słoiki, zabieram jedzenie na parę dni na wyjazd itp. Z pozostałych rzeczy, które wymieniłam, zniszczeniu uległy tylko kapcie.

      Usuń
  2. Jaki fajny wpis, z jaką czułością piszesz o rzeczach. Przypomniał mi się Stefan Chwin, Hanemann, piękne tam były passusy o rzeczach. Wręcz przeciwnie, myślę, że to bardzo minimalistyczne, bardzo smaczne, szanować rzeczy, które się ma i używać je długo, dłuuugo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostatnio wyszła książka Anny Król "Rzeczy. Iwaszkiewicz intymnie". Z tego, co o niej słyszałam, pasjonująca. Podobno w Stawisku niczego nie wyrzucano. ;)

      Usuń
    2. Tu wywiad o książce: http://culture.pl/pl/artykul/anna-krol-przedmioty-opowiadaja-o-iwaszkiewiczu-wywiad

      Usuń
    3. "Hanemann" nie podszedł mi od razu, ale mniej więcej od połowy już nie mogłam oderwać się od tej książki. A co do rzeczy - faktycznie cudne historie sztućców i nie tylko. ;)

      Usuń
  3. Podpisuję się pod Twoim wpisem. Mogę? :) Nic dodać, nic ująć, trafiasz w punkt. Każdym słowem. I myślę, że w zwracaniu uwagi na piękno przedmiotów, a nie tylko na ich użyteczność, nie ma niczego złego. Wręcz przeciwnie. Jeśli ktoś czuje się minimalistą, ale takim prawdziwym, to przecież nie jest jego celem (chyba, mam nadzieję, inaczej byłoby strasznie) minimalizm sam w sobie, ale harmonia w życiu. Ponieważ harmonia kłóci się z nadmiarem, także przedmiotów.
    Ale nieodłącznym elementem harmonii jest także piękno. Głównie duchowe, choć również piękno otoczenia, przyrody i... przedmiotów. Idealnie to ujęłaś :)
    Muszę mieć tę książkę! Iwaszkiewicz fascynuje mnie od dwudziestu lat :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja na razie zacznę od Chwina, o którym wspomniała Pani Poczytalna - sprawdziłam, jest w naszej gminnej bibliotece. Iwaszkiewicza zamówiłam przez formularz na "listę życzeń", choć u nas na przedmieściach królują romanse i kryminały + gra o tron... :)
      A co do przedmiotów: piękno + użyteczność + trwałość = ideał. ;)

      Usuń
  4. Tylko z tą trwałością niestety coraz gorzej. Wczoraj kupiłam botki. Najlepsze na jakie mnie w tej chwili stać z konieczności (przez zamarznięte stopy spędziłam ostatnio 4 dni w domu mocno zaziębiona). Nie ucieszył mnie ten zakup specjalnie, ponieważ spełnienia moich butowych marzeń nie ma w sklepach, a nawet gdybym go spotkała pewnie musiałabym pójść dalej. Marzą mi się botki ręcznie uszyte z grubej, wspaniale wyprawionej skóry (takiej, która poszła w jakość, nie ilość i z której nic by się nie zmarnowało) z prawdziwym ociepleniem, porządnym obcasem, pięknie obrobionymi dziurkami i starannymi szwami. Takie, które codziennie z przyjemnością bym pastowała i które z roku na rok nabierałyby tylko szlachetności, eh :(

    Oby nasze ukochane przedmioty służyły nam w dobrej formie jak najdłużej :) Z Twojego wpisu emanuje taki spokój i radość! <3

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za odwiedziny i komentarz. Ze względu na intensywne ataki spamerskie komentarze tylko z kont Google. Przepraszam za utrudnienia.