„Niepodobna było tego dnia wyjść na spacer”, mogłaby napisać romantyczna autorka o ostatniej niedzieli. Zabrałyśmy się zatem z koleżanką za niezbyt romantyczne rozprawienie się z jej poremontowymi pudłami. Nie było ich wiele, właściwie końcówka. Cóż za gratka dla piszącej o minimalizmie blogerki (można przecież przypuszczać, że na koniec zostały pudła z jakiś powodów najtrudniejsze).
Zdarza mi się asystować przy porządkach albo przeprowadzkach znajomych. Lubię to - i odbieram za każdym razem jako bardzo ciekawe i ożywcze doświadczenie.
Na cudzy dobytek patrzy się zupełnie inaczej niż jego właściciel. Bez sentymentalnych klapek na oczach, racjonalnie oceniając wartość RZECZY. Na marginesie przypomnę, że moja przygoda z minimalizmem zaczęła się od wizyty kolegi, który mocno już siedział w temacie i spontanicznie wyrwało mu się „rety, ile wy macie rzeczy!” Przyglądając się cudzym próbom zapanowania nad pudłami przedziwnych czasem artefaktów można z dystansem zaobserwować wszystkie te bariery, które uniemożliwiają skuteczną redukcję stanu posiadania: wspomnienia i przywiązanie; brak wiedzy, jak i komu można rzeczy oddawać; lęk, że coś może za jakiś czas okazać się potrzebne. I klasyka: tworzenie stert w kącie („nie wiem, co można z tym zrobić!”), bezcelowe zaglądanie do pudełek („to wymaga dłuższego zastanowienia”), zanoszenie domownikom („nie chcę tego, ale może mężowi się przyda?”). Znacie to?
Jednocześnie, biegając po czterokondygnacyjnym domu - licząc z piwnicą i stryszkiem, przenosząc pudełka, ramki obrazków i żółte worki na odpady, spojrzałam wstecz, na swój świat. Poczułam, nie kryję - z przyjemnością, jak znaczny kawał drogi jest za mną. Oczywiście, każdy ma swoją historię. Trzeba pamiętać, że optymalny dobytek albo „minimalizm” dla wielu osób są na bardzo dalekim miejscu listy priorytetów w życiu. To temat na osobny wpis i chętnie do niego wrócę. Ta refleksja nie przyniosła mi poczucia wyższości, jedynie właśnie przyjemność, satysfakcję, zadowolenie ze znalezienia drogi dla siebie.
Nie jestem pewna, czy można być faktycznie „coachem porządkowania”, jak z przymrużeniem oka nazwała mnie tej niedzieli koleżanka. Była zadowolona z efektów. Zna mój dominujący charakter, ale jako osoba ode mnie starsza i bardziej doświadczona życiowo jest na niego odporna, więc nie dała sobie wmówić, że powinna wyrzucić coś, czego w rzeczywistości nie chciałaby się pozbyć. Myślę, że głównie pomogłam jej z rzeczami typu: „chciałabym to wyrzucić, ale jakoś tak głupio” i z paroma pseudopamiątkami. No i przede wszystkim mobilizowałam do nie odkładania niczego na potem. Mam nadzieję, że nie okaże się, jak kilka lat temu u kolegi, że zaginęło coś ważnego (wtedy był to niewykorzystany bilet kolejowy).
Taka idealna pomoc powinna - tak teraz sobie myślę - polegać głównie na zadawaniu racjonalnych pytań. Meandrowaniu wśród ograniczeń, wspieraniu. I powstrzymaniu się od jakiejkolwiek oceny.
Ciekawa jestem, czy macie podobne doświadczenia, czy zdarzyło Wam się w taki sposób zaglądać do czyjegoś życia? A może byliście po tej drugiej stronie i ktoś pomagał Wam?
środa, 21 października 2015
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
To mi przypomina autorkę "Magii Sprzątania". Wydaje mi się, że jej zawód to właśnie taki coach porządkowy...
OdpowiedzUsuńA mi by się ktoś taki z pewnością przydał. Jako dziecko sprzątałam często z moją mamą. To ona mobilizowała mnie, zwłaszcza do wyrzucania starych ubrań. Pamiętam, że niektóre, te najbardziej ulubione, wyciągałam potem ze śmietnika. Nie mogłam się jakoś pogodzić z rozstaniem z nimi...
Nie umiem wyrzucać niczego. I nawet jak nie potrzebuję, to czuję jakąś taką odpowiedzialność. Skoro to coś do mnie kiedyś trafiło, to nie mogę tak po prostu wyrzucić i powiedzieć "koniec tematu". Trzeba to zagospodarować, podarować, odsprzedać (nie umiem odsprzadawać, brak chętnych)... No i przez to minimalizm mi się nie udaje.
Jakaś recepta?
Hej, wydaje mi się, że już sama świadomość tego stanu rzeczy jest bardzo cenna. Co może pomóc? Może właśnie pomoc innym w sprzątaniu (gdy widzimy pozorną wartość rzeczy). Mi bardzo pomogło zetknięcie z dobytkiem (tylko jego niewielką częścią!) zgromadzonym przez zmarłych Dziadków.
UsuńMyślę też, że wewnętrzna zgoda na rozstanie z pewnymi rzeczami pojawia się z czasem - im dalej się zapuszczałam w odgracaniu, tym lepiej to szło.
Tym nie mniej uważam, że skrajny minimalizm nie jest dla każdego. I w ogóle panowanie nad stanem posiadania, z różnych względów. O tym planuję kolejny wpis. :)
A jeśli chodzi o Marie Kondo, to chyba moja wymarzona praca. ;)
UsuńSkrajny minimalizm to na pewno nie dla mnie. Ale ja bym chciała optymalniej i mam 100% świadomości, że u mnie wciąż wszystkiego za dużo i rośnie zamiast maleć (mimo moich prób, wysiłków i starań niemalże nieustannych).
UsuńA co do wymarzonej pracy. Może trzeba po prostu założyć działalność i szukać klientów. Jak tylko sama będę wiedzieć, jaka jest moja wymarzona praca, to planuję tak właśnie zrobić :)
Mnie tez przyszla od razu do glowa Marie Kondo :) Mysle, ze gdybys sie zdecydowala na taka dzialalnosc, to znalazoby sie sporo klientow. Szczegolnie z pokolenia, ktore musialo wszystko kiedys zdobywac, a teraz z rozpedo obkupilo sie na 100 lat :))
OdpowiedzUsuńSkrajny minimalizm tez nie jest dla mnie, ale gdy czasem patrze na dobytek (i zagracenie) w domach mych znajomych, to i ja wowczas widze, jak wiele udalo mi sie zrobic. I po prostu jak dobrze mi z tym. :))