Strony

sobota, 26 września 2015

Podróż do granic muzyki

Jesienny powrót na bloga zaczynam od tematyki muzyczno-kulturalnej.

Słuchanie muzyki na żywo jest dla mnie jedną z największych przyjemności. Mogę odsłuchać tego samego nagrania dziesięć razy (najlepiej pod rząd, ale tylko, gdy Sahiba nie ma w domu), ale ten jeden raz na żywo zrobi na mnie o wiele większe wrażenie i na długo zapadnie w pamięć. Poza tym uwielbiam przyglądać się grającym muzykom, nieważne czy to klasyczny pianista, jazzman grający na klarnecie czy karnatycki wirtuoz tabli.


Chodzimy zatem z Sahibem na rozmaite koncerty - najczęściej do Polskiego Radia (świetne nagłośnienie i tylko 15 km od nas), nie przegapiamy też festiwali typu Skrzyżowanie Kultur (muzyka z całego świata, 20 km), co ciekawszych wydarzeń w naszym Domu Kultury (zaskakująco dobra oferta jazzowa, 4,5 km) i różnych pojedynczych koncertów porozrzucanych tu i tam, zwłaszcza gdy do Warszawy zjadą artyści z Indii.

Czasem mam jednak ochotę na coś zupełnie nowego. I tak, w tym tygodniu, na który od dawna czekałam z podnieceniem z powodu Skrzyżowania Kultur, pomiędzy koncertem muzyków z Iranu a koncertem Pakistańczyków i Tadżyków - po raz pierwszy w życiu wybrałam się na... Warszawską Jesień. Czy wiecie, że w tym roku festiwal ten odbył się już 58. raz? Tak, jest znacznie starszy od mnie. Odbywa się w moim rodzinnym mieście, a ja nigdy dotąd na nim nie byłam!

W tym miejscu cofnę się o około trzydzieści lat. Pierwsze moje wspomnienie związane z Warszawską Jesienią to plakat wiszący w podstawówce w sali muzycznej. Musiał być na tyle intrygujący, że zapytałam rodziców, czy nie moglibyśmy się wybrać na jakiś koncert. Usłyszałam coś w stylu to porąbana muzyka albo nikt normalny tego nie słucha i na długie lata przyswoiłam sobie te uprzedzenia (wybaczmy moim rodzicom - są zagorzałymi zwolennikami walców Straussa oraz mazurków Chopina). Zresztą Dziennik Telewizyjny zawsze puszczał krótkie migawki z Warszawskiej Jesieni. Muzyka ta wydawała się, delikatnie mówiąc, nieco nieprzystępna.

Napiszę coś, co na pewno wiecie - uprzedzenia są bez sensu. A teraz będzie o nowym doświadczeniu.

Na sali usiadłam bez wielkich oczekiwań, choć z ciekawością. Zaskoczyła mnie frekwencja publiczności. Otaczali mnie ludzie młodzi - zagadka poniekąd się wyjaśniła, gdy na scenie pojawiła się równie młoda orkiestra. Na wieczór ten zaplanowano pięć utworów. Ani ich tytuły, ani nazwiska kompozytorów nie mówiły mi kompletnie nic. Tylko instrumentarium wydawało się na pierwszy rzut oka - tradycyjne, tj. fortepian, smyczki, instrumenty dęte, wibrafony i ksylofonu, gongi i tak dalej. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Do naszych uszu i w eter radiowy popłynęła muzyka niesłychanie wciągająca i różnorodna. Nieprzewidywalna i widowiskowa (tu przewagę mieliśmy my, na sali). Pierwszy utwór idealnie pasował jako smętna, posępna ścieżka dźwiękowa do filmu grozy. Był w nim i dalekie grzmoty, i skrzypiące schody, a nawet - nie bujam - nadepnięty i piszczący krasnoludek. Zresztą, kto wie, co słyszeli inni? Podczas jednego z utworów (skomponowanego zresztą przez młodego polskiego kompozytora o pięknych inicjałach - Szymona Stanisława Strzelca) w pewnym momencie ze zdumieniem odkryłam, że przyjemne, arytmiczne pykanie wydaje gnieciona przez znaczną część smyczków folia bąbelkowa (partie bąbelków i skrzypiec szczęśliwie nie pokrywały się w czasie). Mój szczery podziw wzbudziły partie perkusyjne w pierwszych trzech utworach. Wyglądały na trudne, wymagające niezwykłej zręczności i dokładności w stylu przejechać pałką po wibrafonie, inną pałką uderzyć w kocioł, a w kolejnym takcie wykonać solówkę na pudełku. Może pomieszałam kolejność, ale możecie to sobie wyobrazić. Takie gotowanie naraz w dziesięciu garnkach.

Oczywiście pojawia się pytanie, jakie dźwięki możemy jeszcze nazywać muzyką, a które będą już tylko szumem albo hałasem. I czy muzyka ma w ogóle ma jakieś granice? Piszę to wszystko jako kompletny laik, choć muzyki słucham ze szczerymi emocjami prosto z serca. Nie znam się na teorii muzyki, nie analizuję jej intelektualnie. Tym bardziej cieszę się, że są na świecie ludzie - muzycy i kompozytorzy - którzy z zapałem eksplorują te rubieże. Eksperymentują z nowymi instrumentami albo puszczają od tyłu w zwolnionym tempie głosy ptaków i wplatają do utworów. Tak na marginesie - jest taka mindfulnesowa praktyka polegająca na słuchaniu otaczających nas w danym momencie dźwięków, nie ocenianiu ich, lecz traktowaniu jak utworu muzycznego. Teraz na przykład, kiedy to piszę, wokół mnie gra orkiestra złożona z rynny z kapiącą na blachę wodą, wentylatora w laptopie i buzującego ognia w kozie. Od czasu do czasu solówkę wygrywa czajnik oraz kartki odwracane przez Sahiba w książce. Dość monotonny, ale pełen uroku utwór.

Na koniec dobra wiadomość dla wszystkich Miłośników Zgniatania Folii Bąbelkowej (MZFB). Jeśli ładnie uśmiechniecie się do jakiegoś młodego kompozytora, może napisze utwór z rozbudowaną partią na ten instrument i będziecie mogli wkręcić się do prawdziwej orkiestry. Tymczasem ćwiczcie wytrwale, a ja bardzo chętnie przyjdę Was posłuchać na przyszłorocznej Warszawskiej Jesieni. Do zobaczenia!


3 komentarze:

  1. Napadnięty i piszczący krasnoludek mnie rozłożył ;)
    Zazdroszczę możliwości koncertowych :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Tofalario! To jeden z Twoich najpiękniejszych tekstów. Aż nabrałam ochoty na jakiś koncert (najlepiej jazzowy, chociaż taka jesień w Warszawie...)😊

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Od jutra Warszawa pod znakiem konkursu szopenowskiego, jazz był bodajże w lipcu, ale jakieś pojedyncze koncerty co i rusz się zdarzają. Na kulturalni.pl jest oferta naszego Domu Kultury w Piasecznie. Na serpent.pl trochę folku. Na stronach Polskiego Radia też trafiają się ciekawostki. Zatem może do zobaczenia.

      Usuń

Dziękuję za odwiedziny i komentarz. Ze względu na intensywne ataki spamerskie komentarze tylko z kont Google. Przepraszam za utrudnienia.