Strony

czwartek, 29 września 2011

Hoven Droven i Corvus Corax - 7. Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur

Przyznam szczerze, że na festiwalowe koncerty staram się chodzić z głową otwartą na nowości. Jednak przed czwartkowym koncertem dręczyły mnie wątpliwości, czy "perkusja w nadmiarze" oraz "harmider" będą w ogóle do zniesienia. Ten wieczór pokazał, jak bardzo się myliłam! Koncert był fantastyczny, przez trzy godziny tańczyłam, skakałam, krzyczałam aż do ochrypnięcia, a wyszłam mokrusieńka i trochę przygłucha. Dawno nie bawiłam się tak dobrze! Było ostro, głośno, gorąco!

Koncert rozpoczął Hoven Droven, co oznacza "harmider" - bynajmniej nie najgłośniejszy wykonawca tego dnia.
Piątka szwedzkich muzyków wykonuje wprawdzie muzykę głośną, ale rytmiczną - wręcz stworzoną do zabawy, taką, przy której nogi nie ustoją w miejscu. Folkowe brzmienie nadaje instrument smyczkowy, coś jakby małe skrzypeczki. Współczesne akcenty to dwie basówki, faktycznie głośna perkusja oraz... saksofon, na którym muzykuje lider zespołu. Całość bez sztucznego zadęcia, spontaniczna, dobry kontakt z publicznością. Tu niestety muszę ponarzekać - publiczność, przynajmniej na tej pierwszej części koncertu, nie popisała się. Krzesła były w większości usunięte, by zrobić miejsce do zabawy i skakania. Tymczasem niewiele osób skorzystało z tej możliwości, a szkoda. Lider ubrany w czerwoną koszulkę z orłem i napisem "Polska" dwoił się i troił, by rozruszać młodych, ale wyjątkowo drętwych słuchaczy. Na szczęście było kilka osób, które współzawodniczyły w konkursie "kto będzie skakał do końca i nie padnie" oraz "kto głośniej krzyknie, a nie straci głosu". Zaletą słabego zainteresowania jest tylko to, że można poskakać pod samą sceną i pooglądać z bliska skandynawskich przystojniaków ;)

Kiedy zobaczyłam zdjęcia berlińskiej grupy Corvus Corax, pomyślałam sobie, że to jeden z tych zespołów, którzy muzyczne niedociągnięcia próbują nadrobić oryginalnymi strojami, mrocznym klimatem i temu podobną otoczką. Nic bardziej mylnego! Taki wizerunek sceniczny, choć uważam za nieco festyniarski, nie ma wcale wpływu na muzykę. Podczas koncertu od czasu do czasu zamykałam oczy, a muzyka nadal wprawiała mnie w trans i zachwyt. Przede wszystkim za sprawą instrumentarium. Świetna sekcja rytmiczna - aż 3 perkusistów, grających na gongach i olbrzymich bębnach, takich co to wymagają niezłej buły (po zdjęciu ubrań panowie nawet te buły zaprezentowali). Lecące z głośników basy dosłownie przytłaczały. Do tego mój ukochany instrument - dudy, a także lira korbowa. Od czasu do czasu jakieś klekotki, tary i inne przeszkadzajki, których nazwy nie znam. Publiczność tym razem nieco żywsza, a do mnie dołączyła Monika (tu wyobraźcie sobie elegancką panią prosto z biura, z torebką, która żywo podryguje prawie pod samą sceną do tej na poły średniowiecznej, na poły metalowej muzy!). Sama muzyka, donośna, rytmiczna, ale ciekawie łącząca dawne tradycje (jak na przykład chóralny śpiew, nieziemski, przejmujący dźwięk dud) ze współczesnym ostrym graniem. Nogi same niosą do tańca! Monika zaskoczyła mnie jeszcze raz - po wyjściu z koncertu nabyła aż 2 płyty Corvus Corax, dzięki czemu część drogi do domu była przedłużeniem tego żywiołowego i pełnego dzikiej energii wieczoru.

A teraz siedzę w domu i zastanawiam się, czy trzy godziny podskoków wykonywanych z pełnym zaangażowaniem mogę wpisać do dzienniczka treningowego jako "fitness" ;)

Zdjęcia pochodzą ze strony Festiwalu.

4 komentarze:

  1. Kobza to instrument strunowy, a u panow z CC sa dudy...

    OdpowiedzUsuń
  2. faktycznie, poprawiam :) tak to jest jak się pisze po nocy...

    OdpowiedzUsuń
  3. wpisz sobie jako fitness za 3 tygodnie :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Lenko, w ostatni weekend miałam "fitnessu" łącznie 14 godzin :) mogłoby chyba starczyć za pół roku.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za odwiedziny i komentarz. Ze względu na intensywne ataki spamerskie komentarze tylko z kont Google. Przepraszam za utrudnienia.