Historia nigdy nie była moim ulubionym przedmiotem. Owszem, lubiłam poczytać książki o dawnych dziejach, zwłaszcza fabularne, ale daty mi się mieszały, nie byłam w stanie zapamiętać kto, z kim, co, komu i dlaczego.
Zupełnie inaczej ma się sprawa, gdy historia zaczyna mrugać do mnie okiem, że tak powiem - bezpośrednio. A było to tak...
W starym domu jest stary pokój.
W starym pokoju stoi stary kufer.
W starym kufrze było... no, dużo różnych rzeczy, przeważnie śmieci, które już 30 lat temu powinny znaleźć się na śmietniku. Na przykład to - między szmatami i splątaną wełną leżała sobie stara torebka, damska. O tym, że była to torebka, domyśliłam się tylko po rączkach i zamknięciu. Skóra była tak sfatygowana, że nie przypominała niczego konkretnego.
Stara torebka nie była jednak pusta. Ciasno upchnięte, pożółkłe papiery, rozsypujące się na krawędziach, zaczęły mrugać...
Wstępnej analizy dokonał Sahib. Wiadomo, naukowe zacięcie świeżo upieczonego doktora (a niechże, na zdrowie!). Okazało się, że to listy, rachunki, kwity i inne dokumenty, głównie z czasów wojny i tuż po, po mojej Prababci Mieczysławie, która w tym domu mieszkała wiele lat. Prababcia dożyła słusznego wieku 96 lat i do końca życia miała umysł jak brzytwa. Tym bardziej żałuję, że nie wypytałam jej o wiele, wiele historii rodzinnych.
Przed wojną Pradziadkowie byli dość dobrze sytuowani i mieszkali w Warszawie. Pradziadek pracował dla pewnej Huty, dorobił się i nadwyżki finansowe ulokował w ziemi i domu. W 1938 roku dom był ukończony, choć nie wszystkie pomieszczenia miały podłogi. Ten dom, jak się okazało, miał uratować życie całej rodziny, niedługo później warszawskie mieszkanie przestało istnieć. Gdy Pradziadek został powołany do wojska, napisał testament (na szczęście z wojny wrócił, przeżył jeszcze wiele lat, a testament pozostał w papierach bardziej jako ciekawostka).
...„Nieruchomość moja, znajdująca się w powiecie grójeckim, gminie Komorniki, przy stacji kolejki grójeckiej Złotokłos-Szczaki, składająca się z sześciomorgowego terenu, nabytego od..., zadrzewionego sześćset pięćdziesięciu drzewami różnych gatunków owocowych, na którym znajduje się dom piętrowy nowy murowany, składający się na parterze z trzech pokojów, kuchni, pokoju służbowego, ubikacji oraz na piętrze z trzech pokojów, łazienki, ubikacji i tarasu pod dachem, ofiarowuję dobrowolnie i bezspornie żonie mej...”
Na testamencie widnieje pieczątka Pradziadka i odciski palców. W ten sposób wówczas sygnowano dokumenty. Prababcia z trójką dzieci została sama na kilka lat. Może niezupełnie sama - najstarszy syn (mój Dziadek) był już na tyle duży, by pomóc w załatwianiu różnych spraw. Między innymi kursował do Warszawy, co w czasach wojny było poważnym i niebezpiecznym przedsięwzięciem. Z listów wynika, że Prababcia miała dużo, bardzo dużo na głowie. Gospodarka - musiała z kobiety miejskiej przeistoczyć się w kobietę hodującą świnie i siejącą zboże, z tego co wiem, miała też różnych lokatorów. Wiele osób wysyłało do niej prośby o żywność, pomoc w egzekwowaniu długów. Czasem ktoś przysłał coś w podzięce.
„Kochana Mieciu! Przysyłam Ci ostatni przysmak wojenny t.zw. dorsz suszony. Jeśli będzie Ci smakował kotlet z niej zrobiony, to przy okazji przyślę Ci przepis. W każdym bądź razie trzeba ją moczyć co najmniej dobę zmieniając dość często wodę, ja moczyłam 2 doby. Można ją robić również w sosach przeróżnych i niekoniecznie mieloną - zresztą Ciocia na pewno wymyśli coś, ażeby przyrządzić ją jak najlepiej...”
Obok listów przepełnionych troską, pytaniem o zdrowie, informacjami o znajomych, o zburzonych domach (nie wszystkie listy docierały, co było przyczyną zrozumiałych nerwów i zmartwień!), to właśnie żywność jest głównym tematem korespondencji. Przejmujący jest jeden z listów Teściowej Prababci (pisownia oryginalna, list pisany ołówkiem, bardzo niewprawnym charakterem pisma).
„Jak wytam prżywacie to zimno besz dubeltowych okien umnie jest takie zimno że ja kostnieje (...) moja droga mieciu niewiem jakie uwas drogie mięsio u nasz bardzo ja od nowego roku jescie nie jadłam miesia Jeżeli nie bardzo drogie to mi kup kilio wepsowiny to mi Jasio przywiezie dam mu 6 złotych...”
Inny list Teściowej dotyczy jakże palącego problemu - butów:
„Kochana Mieciu. Szukałam tego człowieka od kturego kupiłam trepki i nie mogie jego znaliesc a nie wiem gdzie mieska pewno Kuba bende mósiał chodzic wtakich jakie są moja Mieciu pantoflie dlaciebie nie kupiłam bo kostują mniej wiecej 180 złotych uważam że jak przyjiedzesz to sobie sama kupisz bo jak bym Ci kupiła nie wygodnie i dlaciebie zadrogie i pieniedzy tylie nie posiadam bo sobie kupiłam słoniny bo niemiałam czem krasic Czewiki Kuby kostują 18-50 nie możliwie ceny ciągną Całuje was
Matka
Przysli mi troskę kartofli jeżeli masz bo niema co jesc jak niema kartofli”...
Ortografia i interpunkcja wywołują uśmiech (wbrew treści), ale podobno dopiero po wojnie zostały ustalone zasady ortograficzne. Tak przynajmniej twierdzi moja koleżanka polonistka, które te listy widziała. Znajoma z Warszawy pisze z kolei w 1941:
„Wybieram się do Ciebie w końcu maja. (...) Czy jest już co do pielenia? A może do skopania? Przyszykuj dla mnie jakąś robotę. Chciałabym te parę godzin pożytecznie spędzić. A teraz, bardzo Cię proszę, bądź łaskawa przygotować, czy zamówić, obstalować gdzie na wsi ze trzy kilo słoniny i ze trzy kilo mąki. Rachunek przy pierwszym płacę gotówką. (...) A teraz jeszcze - jeśli chcesz postaraj się o ostatni adres swego męża, to mogę list od Ciebie wysłać, polecony przez Czerwony Krzyż."
Jednocześnie obowiązkowe dostawy gnębiły wszystkich posiadaczy gospodarstw. Także po wojnie. „Nakaz dostawy obowiązkowej nr 16” powołujący się na rozporządzenie Prezesa Rady Ministrów z 1945 r. wymienia konkretne ilości zbóż, roślin strączkowych, oleistych, włóknistych, ziemniaków, siana, słomy i łubinu, które mają zostać dostarczone do „punktów zsypu”. „Za niewykonanie powyższego nakazu odpowiadać będzie obywatel z mocy art. 10 dekretu P.K.W.N. z dnia 30 października 1944 r. o Ochronie Państwa ... (Przewiduje się dla tego rodzaju przestępstwa karę: od 1 roku więzienia do kary śmierci włącznie).”
Z 1944 roku pochodzi „Nakaz szarwarkowy” wzywający Pradziadka do „świadczeń w naturze przy robotach drogowych na kwotę zł 20”. Dniówka była wyceniona na 5 zł, zaś niewykonanie zagrożone grzywną do 10.000 zł. Kartki żywnościowe, wizytówki, recepty - dopełniają zbioru tych fantastycznych dokumentów.
Dziś narzekamy często, że jest kryzys, że nie stać nas na to, czy na tamto. Gnębią nas ZUS-y, VAT-y i inne takie. Jednak lektura takich listów pokazuje zupełnie inną perspektywę. Dla mnie to nie tylko wspaniała pamiątka (po zeskanowaniu oddam Tacie, który kompletuje rodzinne archiwum). Jest to jednocześnie mnóstwo informacji o codziennym życiu w latach 40. - informacji, których nie usłyszy się na lekcjach historii.
Jutro Dzień Babci, więc jeśli jeszcze macie babcie, to popytajcie, jak żyło się w czasach ich młodości. O te zwykłe, najzwyklejsze sprawy.
piątek, 20 stycznia 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Fascynujące te rodzinne opowieści, przeczytałam z zapartym tchem. Gratuluję znaleziska oraz tytułu doktorskiego :)
OdpowiedzUsuńFaktycznie, trzeba wypytywać Babcie i Dziadków o wspomnienia i rodzinne historie, bo czasem może się zdarzyć tak, że nie zdąży się zadać pytań, które chodzą człowiekowi po głowie, a wydaje mu się, że kiedyś jeszcze będzie czas.
Opowieści o wojnie i okupacji oraz czasach zaraz po wojnie faktycznie mogą zmienić nieco spojrzenie na naszą teraźniejszość, jakoś głupio narzekać na różne drobne uciążliwości, gdy wie się, jak bardzo ciężko było żyć wtedy...
Ajko, dziękujemy.
OdpowiedzUsuńMyślę, że człowiek ma w sobie pewien pęd do tego, by zawsze żyć na maksa - w danych warunkach osiągać to, co się tylko da. W czasach okupacji to była w ogóle kwestia przeżycia. Zdobyć ziemniaki, słoninę, buty, bezpieczne schronienie. W PRL dążenie rozrosły się, to oczywiste. Kupić malucha i meblościankę, a może rower. Teraz "na maksa" to już kompletne szaleństwo, bo możliwości są tysiące. Jedni inwestują w samochody, inni apartamenty, jeszcze inni elektronikę. Nie mogąc mieć tego, czego pożądają, czują się nieszczęśliwi (choć nie - zagrożeni, jak w czasach, o których mowa). Jak to będzie wyglądało z perspektywy, dopiero opowie historia. Bo to zależy od tego, w którą stronę pójdzie człowiek. Jeśli w stronę materializmu, dalszej konsumpcji, pozornego rozwoju (technologii), to ktoś powie: "Popatrz, mój biedny dziadek w 2012 roku nie mógł sobie kupić plazmy o przekroju 2 metry, bo mu bank odmówił kredytu! Phi!". Ale jeśli pójdziemy w stronę refleksji nad konsumpcją, to być może daleki potomek powie: "Wiesz, moja babcia w 2012 to miała 5 sukienek na różne okazje, a do tego 5 różnych torebek. Szok!".
Historia "dorsza suszonego", wspomnianego w jednym z listów. Podobno były to dorsze, które Niemcy przejęli po zajęciu Norwegii. Później musieli przetransportować je na okupowane ziemie. Dziadek opowiadał, że niektóre paczki z dorszem miały daty produkcji z wczesnych lat 20. Podobno te dorsze były twarde jak kamień - stąd zapewne rada w liście, by przed przyrządzeniem moczyć 2 doby...
OdpowiedzUsuńPo poprzednich pokoleniach zostały listy, pamiętniki, testamenty...
OdpowiedzUsuńWydaje się, że to tak nietrwałe świadectwa, zapisane przecież na papierze.
A co po nas zostanie?
Maile, blogi, sms, zapisy z czatów?
Czy my czegoś nie tracimy?
Nie pamiętam kiedy ostatni raz napisałem list na papierze - taki wysyłany w kopercie ze znaczkiem.
Wspaniale znalezisko. Sklania do refleksji i wzrusza. Dziekuje ze sie z nami tym podzielilas.
OdpowiedzUsuńBeatrix
Marcin, mi się zdarzyło niedawno wysłać kilka takich listów. Pytanie, czy adresaci mnie rozczytali ;) Beatrix, dziękuję za odwiedziny!
OdpowiedzUsuńNiesamowite...jakże bym chciała mieć takie pamiątki po swoich przodkach...tak wiele mówią i można naszkicować sobie obraz naszych przodków...niesamowite :) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń