Festiwal otworzył występ Jivana Gasparyana, armeńskiego wirtuoza gry na duduku (flecie z morelowego drewna), który koncertuje od 70 lat (!). Kwartet fletów - w tym 2 flety o niższym dźwięku - basowe - przeniósł nas w świat górskich, nieco pasterskich brzmień, rzewnych pieśni. Zabrakło mi nieco wokalu - tylko jeden utwór artysta zaśpiewał. Nie mogę odmówić mu perfekcyjnego wykonania, ale za serce mnie nie porwał. Dwie ciekawostki - Gasparyan współtworzył ścieżki dźwiękowe do kilku filmów, m.in. „Gladiatora”, a w zespole występuje ze swoim wnukiem.
Tego samego wieczoru nie oddaliliśmy się geograficznie daleko - jako kolejny wystąpił Alim Quasimov z Azerbejdżanu z córką Farganą. Oszczędne instrumentarium stworzyło tło do żywej wokalnej improwizacji, płynącej z głębi serc. Dialog męskiego i żeńskiego głosu, krzyk, modulacje - to śpiew pełen emocji, swobodnie przenoszący słuchacza w dalekie miejsca i dawny czas. Słychać tu echa arabskiej muzyki, zawodzeń muezinów, modlitw.
W poniedziałek na deskach sceny pojawiły się odziane w złoto-futrzane stroje piękności z Jakucji, zespół Ayarkhaan. Miałam wrażenie, że artystki, mimo scenicznego obycia, są nieco stremowane. Może to świadomość tego, że prezentowana przez nie muzyka dla Europejczyków może być zbyt hermetyczna, odległa od naszej tradycji. Jedynym instrumentem był khomus - maleńka drumla, ale w kilku odmianach i o różnych brzmieniach. Ludy koczownicze nie mogły sobie pozwolić na budowanie dużych instrumentów, jednocześnie więc rozwijały nieprawdopodobną sztukę wokalną. I tutaj mogliśmy usłyszeć, jak gwizdy, piski, krzyki, kląskanie, szept naśladują odgłosy przyrody i w połączeniu z dźwiękami kilku drumli tworzą mieszankę, o której równie dobrze można powiedzieć „korzenna”, jak i „awangardowa”. Głos ludzki był dla człowieka przecież pierwszym instrumentem, a naśladowanie natury pierwszym pomysłem na muzykę. Jednocześnie jest to muzyka trudna do nagłośnienia w sali na 1000 osób. Marzę o tym, żeby móc zobaczyć podobny występ w wersji kameralnej.
Po Ayarkhaan na scenę wyszedł zespół, dla odmiany, stuprocentowo męski - chór Rustavi, założony w 1968 roku. Przystojni Gruzini zaśpiewali tak, że można było spaść z krzesła. Harmonia głosów, perfekcyjne wykonanie - muzyka bliska korzeni, ale bardzo dopracowana, różnorodna. Świetny kontakt z publicznością, dodatkowo utwory z towarzyszeniem dwóch fletów, na których jeden z artystów grał... jednocześnie! Ciekawostki - materiały festiwalowe podają, że chór nagrał już 10 płyt, a w ciągu swojego istnienia zarejestrował interpretacje ponad 600 pieśni ludowych! Dla mnie to jedno z najciekawszych objawień tegorocznego Festiwalu.
We wtorek wystąpił tylko jeden zespół - Al Kindi Ensemble z Turcji, założony co prawda przez Francuza, lecz skupiający się wokół różnych bliskowschodnich tradycji muzycznych. Koncert podzielony był na trzy części. Podczas pierwszej mogliśmy posłuchać muzyki rytualnej oraz zobaczyć taniec czterech derwiszy. Taniec był niesamowity, głównie dlatego, że od samego patrzenia na kręcących się w kółko, w transie, derwiszy, można było dostać zawrotu głowy. Ich długie, białe szaty (śmiało mogliby reklamować proszek do prania) wirowały jak rozwinięte kwiaty. Ta część koncertu była dla mnie najciekawsza, choć zdaję sobie sprawę, że w monotonną muzykę nie każdy potrafi się wczuć.
W środę znów pożywić się mogły i uszy, i oczy. Jako pierwsza wystąpiła Ahn Sook-Sun - wykonawczyni pansori, tradycyjnej koreańskiej sztuki wokalnej (coś w rodzaju koreańskiej opery albo teatru jednego aktora). Maleńka, starsza pani w rozłożystej, obfitej sukni, posługująca się podczas występu nie tylko głosem o wielkiej skali i sile wyrazu, ale także mimiką i całym ciałem - wzbudziła z miejsca sympatię publiczności. I to pomimo niełatwej sztuki, którą miała nam zaprezentować. Jedynym rekwizytem był wachlarz, który podczas opowieści udawał rozmaite przedmioty, na przykład piłę do drewna albo bambusowy kij. Towarzyszył jej młodzieniec w wysokim kapeluszu, który siedząc na ziemi uderzał nieregularnie w bębenek i tradycyjnymi okrzykami zachęcał ją do śpiewu. Świetnym pomysłem organizatorów było zawieszenie nad sceną ekranu, na którym wyświetlały się słowa opowiadanej historii. Była to długa baśń o dwóch braciach, z których jeden był zły i bogaty, a drugi dobry, ale biedny (skąd my to znamy). Historia obfitowała, jak wiele baśni (także europejskich) w wyliczenia, powtórzenia, opisy geograficzne, pojawiały się ciekawe elementy świadczące o kulturze materialnej - na przykład rodzaje potraw. Ahn Sook-Sun została gorąco oklaskana, potrafiła świetnie nawiązać kontakt z publiką, pokazywała podczas występu własny dystans do opowiadanej historii i postaci. Dla mnie występ jej był ciekawy poznawczo, odebrałam go bardziej w kategoriach teatru niż samej muzyki.
Po muzycznej wizycie w Korei przenieśliśmy się niedaleko - do Japonii. Na zespół Ondekoza czekaliśmy z dużym zaciekawieniem - na zdjęciach i filmikach na YT można zobaczyć żywiołowe występy półnagich Japończyków, którzy z niesamowitą siłą i energią uderzają w bębny. Kontrastu ich muzyce dodaje dźwięk fletu oraz dzwoneczków i małych talerzy, na których gra kobieta. Kulminacyjnym momentem był głośny utwór, podczas którego bębniarz został w samej przepasce biodrowej. A że chłopaki biegają maratony i nawet jedną trasę koncertową pokonali na własnych nogach, to mają ciała tak umięśnione, że można się na nich uczyć anatomii. Wydawać by się mogło, że muzyka ograniczona do bębnów będzie monotonna, nic bardziej mylnego. Przeplatające się dźwięki olbrzymiego bębna, mniejszych bębenków o „drewnianym” brzmieniu, dzwoneczków, fletu - z tych paru zaledwie składników można stworzyć porywające kompozycje, czego dowiedli Ondekoza.
Czwartkowy wieczór poświęcony był na koncert mistrzów warsztatów muzycznych, które towarzyszyły Festiwalowi. Muzycy w ciągu paru dni utworzyli dwa zespoły i przygotowali kilka utworów. To było prawdziwe „skrzyżowanie kultur” - gdy w jednym zespole spotykają się Polacy, Rosjanie, Żyd, Irańczyk, Hindusi, Madagaskarczyk - okazuje się, że pomimo różnorodności instrumentów lub muzycznych tradycji są w stanie stworzyć melodyjne, spójne kompozycje. Z racji krótkiego czasu może nieco improwizowane, niedopracowane, ale... w końcu jesteśmy blisko „roots”. :) Zdecydowaną gwiazdą wieczoru był rosyjski wirtuoz gry na bałałajce - Aleksiej Archipowski. Jego solowy występ był niestety ograniczony czasowo, ale to, co wyczyniał z bałałajką przechodzi ludzkie pojęcie. Nie darmo zwą go Paganinim bałałajki - z tego ludowego instrumentu (z zaledwie 3 strunami!!!) potrafi wydobyć taką różnorodność dźwięków, że mimo woli rozglądamy się po scenie - ale nie, to tylko Aleksiej i jego bałałajka! Jak dla mnie wygrywa kategorię „największe zadziwienie i opadła szczęka”.
Piątek otworzył koncert Titi Robina - francuskiego poszukiwacza brzmień, który koncertuje z międzynarodowym indyjsko-marokańsko-tureckim zespołem. Jak wiele tego typu projektów, które w ostatnich latach powstają, tak i ten czerpie przede wszystkim z tradycji tych krajów, z których pochodzą muzycy. Rytmy orientalne łączą się z cygańskimi i północnoafrykańskimi, zanikają granice. Każdy instrument wnosi własny klimat - sarangi, akordeon, turecki flet, mandolina - prowadzą jakby dialog, by w pewnym momencie stworzyć jednocześnie „trochę hałasu”. Muzyka ciekawa, ale nie powaliła mnie na kolana.
Na koniec wystąpił najciekawszy, z mojego punktu widzenia, artysta. Mieszkający w Indiach Raza Khan wykonuje muzykę suficką, choć jest chrześcijaninem. Nagrania nie są w stanie oddać jego zaangażowania podczas występu. Niewiarygodne improwizacje, nagłe zwroty linii melodycznej, śpiew na pograniczu krzyku, transowy szał, tradycyjny podkład muzyczny (tabla, fisharmonie) - przywodzą na myśl taki oksymoron jak „suficki jazz”. Artysta ćwiczy podobno po 10 godzin dziennie, a występ, który mogliśmy zobaczyć, był jego pierwszym koncertem poza granicami Indii! Niestety długie, trudne w odbiorze utwory, niezbyt przypadły do gustu części publiczności i zaczęła ona masowo opuszczać salę. Na szczęście ci, którzy zostali, dopingowali artystę poprzez oklaski, krzyki i śpiewy. Na pewno nie był to tak żywiołowy odbiór, jak w Indiach (gdzie jego koncerty przyciągają po 200 tysięcy osób i trwają dwie doby, ludzie tańczą, wpadają w trans itd.), ale to już kwestia tego, że w Europie zatraciliśmy umiejętność takiego wczucia się w muzykę. Wielka szkoda! Raza Khan jest odkryciem projektu „De Kulture Music”, w ramach którego wydał płytę "Call of the Soul". O projekcie ciekawie opowiada Berenika Różańska.
Dziś, w sobotę - ostatni dzień Festiwalu. Wystąpią Boubacar Traore z Mali oraz Dobet Gnahore z Wybrzeża Kości Słoniowej. Niestety nie mogę być na koncercie, jeśli komuś z Was się uda, to zapraszam do podzielenie się wrażeniami.
Po muzycznej wizycie w Korei przenieśliśmy się niedaleko - do Japonii. Na zespół Ondekoza czekaliśmy z dużym zaciekawieniem - na zdjęciach i filmikach na YT można zobaczyć żywiołowe występy półnagich Japończyków, którzy z niesamowitą siłą i energią uderzają w bębny. Kontrastu ich muzyce dodaje dźwięk fletu oraz dzwoneczków i małych talerzy, na których gra kobieta. Kulminacyjnym momentem był głośny utwór, podczas którego bębniarz został w samej przepasce biodrowej. A że chłopaki biegają maratony i nawet jedną trasę koncertową pokonali na własnych nogach, to mają ciała tak umięśnione, że można się na nich uczyć anatomii. Wydawać by się mogło, że muzyka ograniczona do bębnów będzie monotonna, nic bardziej mylnego. Przeplatające się dźwięki olbrzymiego bębna, mniejszych bębenków o „drewnianym” brzmieniu, dzwoneczków, fletu - z tych paru zaledwie składników można stworzyć porywające kompozycje, czego dowiedli Ondekoza.
Czwartkowy wieczór poświęcony był na koncert mistrzów warsztatów muzycznych, które towarzyszyły Festiwalowi. Muzycy w ciągu paru dni utworzyli dwa zespoły i przygotowali kilka utworów. To było prawdziwe „skrzyżowanie kultur” - gdy w jednym zespole spotykają się Polacy, Rosjanie, Żyd, Irańczyk, Hindusi, Madagaskarczyk - okazuje się, że pomimo różnorodności instrumentów lub muzycznych tradycji są w stanie stworzyć melodyjne, spójne kompozycje. Z racji krótkiego czasu może nieco improwizowane, niedopracowane, ale... w końcu jesteśmy blisko „roots”. :) Zdecydowaną gwiazdą wieczoru był rosyjski wirtuoz gry na bałałajce - Aleksiej Archipowski. Jego solowy występ był niestety ograniczony czasowo, ale to, co wyczyniał z bałałajką przechodzi ludzkie pojęcie. Nie darmo zwą go Paganinim bałałajki - z tego ludowego instrumentu (z zaledwie 3 strunami!!!) potrafi wydobyć taką różnorodność dźwięków, że mimo woli rozglądamy się po scenie - ale nie, to tylko Aleksiej i jego bałałajka! Jak dla mnie wygrywa kategorię „największe zadziwienie i opadła szczęka”.
Piątek otworzył koncert Titi Robina - francuskiego poszukiwacza brzmień, który koncertuje z międzynarodowym indyjsko-marokańsko-tureckim zespołem. Jak wiele tego typu projektów, które w ostatnich latach powstają, tak i ten czerpie przede wszystkim z tradycji tych krajów, z których pochodzą muzycy. Rytmy orientalne łączą się z cygańskimi i północnoafrykańskimi, zanikają granice. Każdy instrument wnosi własny klimat - sarangi, akordeon, turecki flet, mandolina - prowadzą jakby dialog, by w pewnym momencie stworzyć jednocześnie „trochę hałasu”. Muzyka ciekawa, ale nie powaliła mnie na kolana.
Na koniec wystąpił najciekawszy, z mojego punktu widzenia, artysta. Mieszkający w Indiach Raza Khan wykonuje muzykę suficką, choć jest chrześcijaninem. Nagrania nie są w stanie oddać jego zaangażowania podczas występu. Niewiarygodne improwizacje, nagłe zwroty linii melodycznej, śpiew na pograniczu krzyku, transowy szał, tradycyjny podkład muzyczny (tabla, fisharmonie) - przywodzą na myśl taki oksymoron jak „suficki jazz”. Artysta ćwiczy podobno po 10 godzin dziennie, a występ, który mogliśmy zobaczyć, był jego pierwszym koncertem poza granicami Indii! Niestety długie, trudne w odbiorze utwory, niezbyt przypadły do gustu części publiczności i zaczęła ona masowo opuszczać salę. Na szczęście ci, którzy zostali, dopingowali artystę poprzez oklaski, krzyki i śpiewy. Na pewno nie był to tak żywiołowy odbiór, jak w Indiach (gdzie jego koncerty przyciągają po 200 tysięcy osób i trwają dwie doby, ludzie tańczą, wpadają w trans itd.), ale to już kwestia tego, że w Europie zatraciliśmy umiejętność takiego wczucia się w muzykę. Wielka szkoda! Raza Khan jest odkryciem projektu „De Kulture Music”, w ramach którego wydał płytę "Call of the Soul". O projekcie ciekawie opowiada Berenika Różańska.
Dziś, w sobotę - ostatni dzień Festiwalu. Wystąpią Boubacar Traore z Mali oraz Dobet Gnahore z Wybrzeża Kości Słoniowej. Niestety nie mogę być na koncercie, jeśli komuś z Was się uda, to zapraszam do podzielenie się wrażeniami.
Byłam na wczorajszym koncercie. Coś niesamowitego! Świetnie się bawiłam, a do tego jakby... poznałam kawałek świata. Inne klimaty, rytmy, melodie. Titi Robin z zespołem grali muzykę dla nas lekko orientalną, ale szybko się wczułam, wciągnęłam, zaczęły się coraz bardziej taneczne rytmy. Bębniarz niesamowity. Dwie godziny coraz szybszego tempa dla rąk, a on mógłby tak w transie chyba jeszcze długo.
OdpowiedzUsuńRaza Khan natomiast wykonuje muzykę tak bardzo orientalną, że aż momentami za trudną w odbiorze. Momentami śpiewał jak w boskim szale. Warto było zapoznać się z takim śpiewem.
Kto nie był, za rok idzie obowiązkowo! :)
Razem z Ulą miałem przyjemność pojawić się na piątkowym koncercie. Podobnie jak Ona, jestem pod wrażeniem mistrza sufickiej muzyki Razy Khana. Odebrałem jego występ jako swoiste religijne misterium a nie koncert muzyki etnicznej. Mogę tylko dodać, że trzy utwory znajdujące się na płycie "The call of the soul" wywarły na mnie równie mocne wrażenie jak piątkowy występ Razy Khana. Wszystkim, którym nie dane było pojawić się w piątek w namiocie festiwalowym polecam nagrania z koncertów w Indiach: http://www.youtube.com/watch?v=kGDWFZ1kEtE
OdpowiedzUsuńWiem, że to jest niszowy wpis, bardziej potraktowałam w tym momencie bloga jak pamiętnik. Tym bardziej cieszę się z komentarzy. "Boski szał" - coś w tym jest. A teraz zmykam pod koc leczyć katar. :(
OdpowiedzUsuńŻeby ta Warszawa leżała bliżej Stalowki... Zazdroszczę
OdpowiedzUsuńHiu