Strony

piątek, 15 stycznia 2010

Miasto Artystów

Był 7 stycznia. Świat, jak zawsze o tej porze, oczekiwał cudownego samonaprawienia. Bernard Helios wyjrzał w ciemność przez okno pociągu, który wolniutko wtaczał się na dworzec. Duże, mokre płatki lepiącego się śniegu ciężko opadały na perony i czekających ludzi. Przyjechał do Miasta Artystów z dalekiej wyspy, na której śnieg był rzadkością, za to szalała mafia. Nie wiedział jeszcze, czy lubi zimę, czy nie. Była mu w zasadzie obojętna, czekało go tylko kilka kroków do przejścia podziemnego. Co prawda zimne płatki zaatakowały go wpadając za kołnierz, ale za to dalekie neony na hotelach błyszczały obiecująco jak silmarile.
Bernard był artystą, lecz nie lubił mieć wielu rzeczy, wszystko mieściło się w małym plecaku i kiedy go niósł, nie czuł prawie ciężaru. Przejście podziemne łączyło perony długą, prostą linią, ale Bernard nie miał pojęcia, w którą stronę się skierować - był tu pierwszy raz. Ludzie mimo późnej pory dążyli w pośpiechu to tu, to tam, nie zwracając na niego uwagi. Gdy próbował kogoś zagadnąć, ten odburkiwał coś i zaraz uciekał. Nie lepiej poszło mu z handlarkami, które w oszklonych wózkach rozwoziły słodkie ciastka i drobne pamiątki. W końcu jedna babinka, pomarszczona jak wyschnięte jabłko, skierowała go ku długiej pochylni prowadzącej w górę. Wydawało mu się, że powinien wyjść na powierzchnię, ale znalazł się w kolejnym długim korytarzu, skąd można było zejść na niezliczone perony. Powoli zaczynał tracić orientację, dworzec okazał się większy niż mogło się z początku wydawać, korytarze, schody i przejścia ciągnęły się we wszystkich kierunkach, na różnych poziomach. Na próżno wypatrywał jakiś tabliczek, wskazówek, mapy, a zagadnięte osoby nie bardzo potrafiły mu pomóc, lub zwyczajnie nie chciały. Kiedy próbował pójść za kimś, zwykle okazywało się, że ten wsiadł do windy, zanim Helios zdążył dopaść drzwi, albo znikał w tłumie, jakby się rozpłynął. Tracąc z wolna nadzieję, Bernard kupił w całodobowym sklepie kanapki i coś do picia i postanowił zdrzemnąć się na ławce. Może jutro przyniesie mu więcej szczęścia, a może naszkicuje sobie plan tych niekończących się podziemi?
Jednak ani jutro, ani następnego dnia, nie udało się Bernardowi wyjść do Miasta. Był jednak spokojny, niczego mu nie brakowało. Przywykł już do dworcowego zapachu, znalazł łazienkę, w której można było się umyć, znalazł kilka niedrogich barów, gdzie można było zjeść potrawy z całego chyba świata. Zaglądał od czasu do czasu do kiosków, żeby przejrzeć nagłówki gazet, ale wkrótce przestały go ciekawić doniesienia z górnego świata, który wydawał się coraz bardziej nierealny, w miarę jak upływał czas. Po kilku dniach po raz pierwszy natknął się na Gołębi Gang, który nic sobie nie robił z rzucanych w niego mioteł i koszy na śmieci. Przez głowę przemknęła mu wtedy myśl, że przecież mógłby udać się za gołębiami w stronę wyjścia. Nie był jednak w stanie biec tak szybko, jak one leciały, siejąc popłoch tak wśród podróżnych, jak i kramarzy. Wkrótce zniknęły za jakimś zakrętem, a on został zdyszany na środku przejścia.
Nie mogąc się wydostać, Bernard postanowił wykorzystać ten czas, którego jak się wydawało, miał aż za dużo. Jak już wspomniałam, był artystą. Potrafił rysować tak doskonale, że drzewa na jego obrazach zdawały się poruszać liśćmi, chmury płynąć po niebie, a budynki były tak przestrzenne, że patrzący mimowolnie dotykał kartki, by sprawdzić, czy to naprawdę tylko kawałek papieru. Ale najlepiej potrafił Bernard rysować ludzi, w mgnieniu oka odgadując ich skryte emocje, tak że po skończonej sesji model wykrzykiwał zwykle "To ja! Jakbym się w lustrze widział!".
W jednaj z poczekalni, które otwierano w ciągu dnia, co było oczywiście umowne, gdyż ten świat nie znał dni ani nocy, Bernard urządził sobie stanowisko pracy. Początkowo rysował tylko Miasto Artystów takie, jakie zapamiętał z kolorowych pocztówek, jednak na jego obrazkach było ono lepsze, piękniejsze, wyrazistsze, pełne światła, cieni i tajemnicy. Czasem dosiadał się ktoś i mówił na przykład "Ta kamienica ma pięć okien, a nie cztery" albo "Tu brakuje gargulca", na co Bernard czerwienił się, pochylał głowę i poprawiał detale. Zwykle jednak przechodnie podziwiali łatwość, z jaką potrafił nadać perspektywę ulicom i oddać pogodę, czy było to ostre słońce, czy rzęsisty deszcz. Nie brakło nigdy chętnych, by kupić ten czy inny obrazek. Bernard nie miał zwyczaju, by zatrzymywać swoje prace, nie miał duszy kolekcjonera, nigdy nie liczył, ile ich narysował. Bywały dni, kiedy było ich kilka, czasem malował zamówione portrety, czasem nie rysował w ogóle, kiedy skończył mu się papier i musiał przemierzyć dworzec wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu sklepu mającego w ofercie bloki rysunkowe. Ciągle jeszcze gubił się i nie potrafił spamiętać tego całego podziemnego labiryntu.
Od czasu do czasu nachodziła go tęsknota, by wydostać się do Miasta, albo by wrócić na wyspę. Ten przedłużający się pobyt na dworcu trwał i trwał, co uświadomiły mu wiadra tulipanów koło kiosków z prasą i pojawiające się kobiety w cienkich sukienkach. Nie próbował zresztą iść za żadną z nich, bo wiedział, że na nic się to nie zda.
Pewnego dnia wsiadł do windy, ta jednak po kilku sekundach zatrzymała się między piętrami. Dobrze, że chwilę wcześniej kupił kebab i dużą herbatę. Jak zawsze miał ze sobą wszystkie swoje rzeczy, również blok i ołówki. Podczas długiej awarii windy stworzył swoje najlepsze prace: psa na rynku, kobiety kupujące korale i zderzenie dorożek.
Po tygodniu winda ruszyła w górę, zabierając Bernarda na poziom nadziemnych peronów. Pomyślał, że to szansa, by wyjechać z Miasta, które nie chciało go wpuścić, a teraz także wypuścić. Peron był pusty, wiadomo jednak, że na każdy peron prędzej czy później zajedzie jakiś pociąg. Wyglądało jednak na to, że trafił na jakiś boczny, zapomniany przez dróżników tor. Minęło wiele godzin, nadszedł wieczór, z nim chłód, i rad - nie rad Bernard wrócił z niczym. Poza tym zgłodniał był trochę, bo kebab skończył się dwa dni wcześniej.
Po tym zdarzeniu coś się zmieniło. Ogarnęła go niechęć do Miasta i zamiast rysować wciąż te same zabytki, ulice, tramwaje i rynek, których nigdy nie widział na własne oczy, zaczął szkicować to, co miał pod ręką. Przenosił się to tu, to tam, i po jakimś czasie nie było takiego miejsca na dworcu, które nie byłoby jeszcze tematem jego rysunku. Nawet najpodlejsza budka z hod-dogami, nawet najstarsza handlarka, nawet gołębie szybkie jak błyskawica, wszystko zostało narysowane, wszystkie przejścia przemierzone, wszystkie windy, schody, podziemne perony, łączniki, automaty z biletami... Ledwo zauważył, że przyszła jesień, a zaraz potem zima, z niektórych korytarzy zaczęło powiewać przenikliwym chłodem. W kioskach pojawiły się bombki i niedługo tłumy podróżnych zaczęły przelewać się wszystkimi przejściami. Bernard tkwił pośród tego zamętu, tym bardziej spokojny, im szybciej biegali ludzie, im głośniej przez megafony oznajmiano opóźnione z powodu zasp pociągi. Tego dnia podczas swojego obchodu, poszukując miejsca, którego jeszcze nie znał, trafił na powierzchnię, na jeden z dalekich peronów. Zastał tam grupę podróżnych, stojących na ubitym śniegu, rozgrzewających się podskokami i chowających twarze za szalikami. Mróz był siarczysty, pociąg oczywiście spóźniony, ale dzięki temu udało mu się na niego zdążyć.
Był 7 stycznia. Świat, jak zawsze o tej porze, oczekiwał cudownego samonaprawienia. Na peron wreszcie wjechała oczekiwana długo lokomotywa, ciągnąc wagony, których boczne tablice głosiły "Miasto Artystów - Tchórzofretki Ex". Bez biletu, ale bez żadnego wahania Bernard Helios złapał za oblodzoną poręcz i wspiął się na wąskie schodki najbliższego wagonu...

2 komentarze:

  1. O proszę, będzie opowiadanie, nowelka czy zaczątek powieści? Czekam na dalsze przygody Bernarda.

    OdpowiedzUsuń
  2. Będą przygody, to i będą opowieści. Historia oparta jest na faktach autentycznych, choć dość luźno ;)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za odwiedziny i komentarz. Ze względu na intensywne ataki spamerskie komentarze tylko z kont Google. Przepraszam za utrudnienia.